Przenosiny

sobota, 29 marca 2014

GRANATEM W TĘCZĘ

Mały wiosenny sweterek mi wyszedł. Kolorystycznie... nadal mam skojarzenia, jakbym trafiła granatem w pastelową tęczę.

Nie będę twierdzić, że ten niebieski pasek dokładnie na poziomie talii to działanie zamierzone. Nie. Samo wyszło, ale efekt wyszczuplający idealny przy tym pastelowym melanżu powyżej i poniżej.
Natomiast do walki o to, żeby rękawy były choćby zbliżone do siebie kolorystycznie, przyznaję się z dumą. Włóczka jest farbowana mniej więcej równymi pasmami. Mniej więcej... Ale daje się to opanować na tyle, żeby uzyskać dwa rękawy o zbliżonym układzie pasków.

Dekolt jak na mnie bardzo umiarkowany. Za to po raz kolejny puchnę z dumy z powodu jakości połączenia między częścią drucianą a szydełkową, szczególnie na zakrętach. Obiecuję, że za jakiś czas pojawi się instrukcja filmowa, jak to zrobić, żeby mucha nie siadała.

I przy dekolcie pojawiła się wielka "zagwozdka wykończeniowa" - jakim kolorem robić plisy przy dekolcie, rękawach i na dole? Różowy? Błeeee... Fioletowy? Żółty? Błeeee... Ślubny w ramach podsuwania pomysłów najprostszych i najlepszych zasugerował biel lub czerń... błeee. Wyszło mi, że kłębek cienkiego błękitnego akryl po prostu leżał i czekał na taką okazję. Pasuje jak "od kompletu".

Poeksperymentowałam natomiast z wrabianiem rękawa. Robiłam od góry, z główką (ogólna zasada identyczna jak przy Tubie Razem Robionej). Jednak dodałam jedno okrążenie techniczne - zanim zaczęłam kształtować główkę, nabrałam oczka dokoła całego podkroju pachy innym kawałkiem nitki. Później zrobiłam główkę, przerabiając oczka i dodając je na oczkach tego rzędu technicznego. A kiedy cała główka i kawałek rękawa były gotowe, to nitkę tego rzędu technicznego po lewej stronie ściągnęłam "na gładko". Tym sposobem oczka nią robione "zniknęły" po prawej stronie, po lewej pojawiło się coś na kształt szwu, a rękaw jest idealnie połączony z podkrojem pachy.
Osoby "drucianie biegłe" zapewne są w stanie wyobrazić sobie te magiczne działania "na sucho". Ale sposób łączenia jest tak genialny, że na pewno pojawi się za jakiś czas film pokazujący, jak to zrobić, wraz ze wskazówkami, gdzie takie cudowne łączenie można wykorzystać.

***
A teraz zaczyna się wielka kampania koncepcyjna - sweter Ślubnego! 

Dialogi małżeńskie są w jej trakcie co najmniej surrealistyczne.

Ja: To robimy dół ciemny, gładki. Potem ozdobny pas. A góra jasna z jakąś fakturą.
Ślubny: Tak jest! Dół ciemny tym wzorem, góra jasna...
Ja: Jakim wzorem dół? Przecież ustaliliśmy, że gładki...
Ślubny: Nie! Z wzorem ustaliliśmy!
Ja: Kiedy?
Ślubny: .... wtedy...???

Ja: Ale tej ciemnej włóczki to może zabraknąć.
Ślubny: To zacznij od robienia tyłu. A zanim zaczniesz robić przód, to się to matematycznie policzy, czy wystarczy. Bo tył to przecież prostokąt połączony z trapezem. To policzysz pole prostokąta i trapezu. W jakim to jest stosunku do siebie. Się zważy ten tył. Proporcję ułoży i będzie wiadomo!
Ja: ... aha... 

Ślubny: To może w ramach ozdobnego pasa żakardzik mi machniesz tyłem do przodu!
Ja... aha...

Ślubny: I jako dodatek takie przelotki ze skóry.
Ja: Skóra pod wpływem wody robi dziwne rzeczy. 
Ślubny: To z zamszu.
Ja: Zamsz też skóra.
Ślubny: ... aha...

Ale późnym wieczorem przynajmniej tyle było wiadomo, że tył jasny gładki (oczywiście składający się z prostokąta i trapezu :)))))))), co do reszty nadal nie mam pojęcia. Wyjdzie w praniu... Tfu! W robieniu.

wtorek, 25 marca 2014

A TO KOCYK WŁAŚNIE!

Była szansa na skończenie w weekend, ale... zbyt wiele było sobotnio-niedzielnych drzemek, żeby się udało. Deszcz padał, książka usypiała po trzech stronach, determinacja słabła z każdym przerabianym oczkiem. Poddawałam się szybko i bez walki, zasypiając w locie.

Ale wczoraj się wzięłam i zawzięłam. Bo ile można?! I tym sposobem o północy kończyłam, dzisiaj o szóstej z minutami prałam i blokowałam, a w południe mogę pokazywać - kocyk dla Marysi, jedna sztuka:

Sztuka jest wprawdzie jedna, ale za to duuuuuża. Kocyk ma wymiary 1,5 na 1,9 metra. Waży nieco ponad 250 gram. Robiony z cieniutkiej nitki (akryl plus wełna w mało znanych proporcjach, ale nadaje się do prania w pralce, co przy wyrobach dla dzieci ma duże znaczenie), na drutach 4.00. 

Trochę się nerwowo zrobiło, kiedy sobie uświadomiłam, że moje niezastąpione karimaty do blokowania to za mało na te powierzchnie. Środek "blokował się w powietrzu" :))) Brzegi usztywnione drutami do blokowania, ale karimaty rozsunięte. 

Efekt jest bardzo przyjemny dla oka i ciała. Brzegi, jak to przy pawich oczkach same się "pofalowały", jak widać powyżej tylko trochę im pomogłam siłowo. A całość jest miękka, lekka i puszysta.

Tradycji stało się zadość - ręcznie robiony prezent z okazji urodzin gotowy. Starsza z dziewczynek - Zosia - jeszcze przed urodzeniem dostała haftowaną miarę, bardzo podobną do tej, jaka została sprezentowana Izie z Kropek nad I, kiedy rodził się jej syn. A Marysia będzie miała kocyk, potencjalnie na chrzciny, ale mam nadzieję, że nie tylko.
Mogę pakować, wysyłać i przestać się martwić, że się mama Marysi zdecyduje na bardzo szybkie, wiosenne chrzciny. Teraz może, choćby w przyszłym tygodniu.

***
A ja szybko kończę wiosenny melanżowy sweterek i jeszcze szybciej zaczynam sweter dla Ślubnego, bo już dwa razy się upewniał, czy po skończeniu kocyka przyjdzie czas na jego odzież wiosenną. Nie informuję go, że w tak zwanym "międzyczasie" mam w planach jeszcze szycie, bo mi nagle spodni i długich, wiosennych spódnic zabrakło. Ale szyć będę w konspiracji, czyli kiedy Ślubnego w domowych pieleszach nie będzie, w jego obecności będę grzecznie i z entuzjazmem dziergać eksperymentalne odzienie męskie.

środa, 19 marca 2014

CHWILA ODDECHU ZAOWOCOWAŁA...

Uprzedzałam lojalnie, że będę potrzebowała chwili oddechu od bicia kocykowej piany
I tu dygresja - od razu doniosę (poniekąd na siebie samą :))), że pienisty kocyk jest zrobiony w 53%, czyli "mniejsza połowa" przede mną, ale pocieszam się, że druga połowa robi się szybciej, bo widać koniec. Tak po cichutku i naiwnie liczę na to, że do końca weekendu uda mi się skończyć.

Koniec dygresji - wracamy do tematu. Chwila oddechu zaowocowała powstaniem dodatkowego prezentu dla starszej z dziewczynek. 

Na początku było koło... w sumie to bez przesady, kółeczka niezbyt duże. Połączone ze sobą trójwarstwowo: kółko szydełkowe, kółko tekturowe i kółko filcowe - dały coś na kształt rękodzielniczej delicji.

A później mnie poniosło... połączyłam fioletową bawełnę z ozdobną kwiatuszkową taśmą, taką komunijną.

W kwiatuszki wszyłam zamek i dorobiłam na drutach prostokąt z włóczki "baranka".

A później czary mary, sporo ręcznego szycia i powstał:

Tak jest! Piórnik bardzo dziewczęcy.
W środku filc, żeby było usztywnione i żeby nic się przez barankową włóczkę nie usiłowało przebić w trakcie użytkowania. Przy okazji jest mała przegródka, chociaż podejrzewam, że Zosia będzie pakowała piórnik po brzegi, więc może się okazać zbędna.

Kwiatuszki zostały przytwierdzone na amen do szydełkowej bazy przyszytymi koralikami. Te "komunijne" ozdobne taśmy mają ogromną tendencję do rwania się na łączeniach elementów. Szkoda by było gubić kolejne kwiatuszki, bo łączniki między nimi znikną, a same kwiatki zaczną odpadać w trakcie użytkowania. Teraz mogą się łączniki rwać do woli, każdy kwiatek jest osobno przyszyty i nie ma mowy, żeby cokolwiek odpadło.

Tasiemki po obu stronach zamka błyskawicznego oczywiście obecne, żeby było wygodniej. 

Popełniłam strategiczny błąd w planowaniu kolejności zszywania. Skutkiem jest to, że sama tuba nie jest usztywniona tekturą. Ale na szczęście filc jako podszewka trzyma całość w odpowiedniej formie, a piórnik jest milusi w dotyku. Jednak mam nauczkę na przyszłość, żeby trzy razy przemyśleć kwestie zszywania i przewidzieć, że coś usztywnionego kartonem nie da się wywinąć na prawą stronę :)))

Ale i tak moje zadowolenie z efektu końcowego jest spore. Mam nadzieję, że trafiłam w gusta kilkuletniej inteligentnej dziewczynki - jest słodko i uroczo, ale użytkowo i estetycznie. 

niedziela, 16 marca 2014

KILOGRAM "WINTYDŻA"

Dostałam kilogram bardzo cennego dobra. Dobro ma bez wątpienia cechy "vintage" i wywołało mój bezgraniczny zachwyt. 

I tutaj jest miejsce na oficjalne podziękowania dla Marka - szyjącego Marka (!!!), który wszedł w posiadanie wyżej wspomnianego tajemniczego dobra i postanowił mnie obdarować, licząc na to, że napadnie mnie dzięki temu potężna inspiracja. 

Marku, jeszcze raz bardzo, bardzo dziękuję! Inspiracja już za mną gania i pokrzykuje. Sprawiłeś mi tym kilogramem "wintydża" wielką radochę!!!

A co to za tajemnicze dobro? To angielskie "przepisy" na wyroby druciane z lat 60, 70 i 80. Genialne źródło inspiracji, a jednocześnie doskonała lekcja historii "ubioru dzierganego" z ubiegłego stulecia.
Co ciekawe, niektóre modele w ogóle nie straciły na atrakcyjności. Gdyby zmienić modelki i sfotografować je bardziej współcześnie, to spokojnie można założyć, że wywołałyby zachwyt dzisiejszych dziergających.

Niektóre sweterki (te z lat 60, drukowane w czarno-białej, a raczej szaro-żółtej wersji :))) mają urok prawdziwego "vintage" i wywołują u mnie potrzebę natychmiastowego zrewidowania charakteru swojej garderoby i powrotu do klimatów z tamtych lat:

Są też takie modele, które nie zachwycają mnie jako całość, ale za to jakiś element wykończenia lub sposób zdobienia powoduje, że mój mózg zaczyna natychmiast kombinować, jak to można wykorzystać w bardzo współczesnych "udziergach":

I do tego jest całe mnóstwo modeli męskich i dziecięcych oraz trochę "ciekawostek". Na przykład mała książeczka o... stempelkach z ziemniaka! Dla nas to jest pomysł na zajęcie dla dziecka w podstawówce, a tymczasem okazuje się, że można na to spojrzeć znacznie bardziej kreatywnie:

A w ramach wisienki na torcie w tym kilogramie cudowności było mnóstwo angielskich wzorów do haftu, gotowych do naprasowania na materiał. Motywy różne, przeróżne - od tradycyjnych kwiatków, przez bałwanki i domki, po znaki zodiaku:

Od trzech dni siedzę, przeglądam, knuję i planuję. I śmieję się trochę sama z siebie - jak wiele radości może sprawić kilogram papieru :))))

piątek, 14 marca 2014

BIJĘ KOCYKOWĄ PIANĘ

Priorytet kocyka został podwyższony z poziomu "szybko" do poziomu "ekspresem" - Marysia od dwóch dni jest na świecie. Kocyk ma być prezentem na chrzest, więc nie jest to jeszcze sytuacja kryzysowa i nie dziergam dniem i nocą, ale intensywność machania drutami jest spora.

Ostatnio pisałam, że wszelkie próby zrobienia zdjęć, kiedy jeszcze robótki było niewiele, powodowały, że otrzymywałam kadr taki, jakbym się uparła sfotografować pianę z mleka - dużo białej piany. Teraz robótki jest znacznie więcej, a próba zrobienia fotki kończy się nadal mniej więcej tym samym - kocyk "się pieni" :)))

Kocyk miał być z założenia bardzo delikatny i ażurowy. Chodziło mi po głowie zrobienie czegoś wzorowanego na Royal Baby Blanket (jeśli jest jeszcze dziewiarka, która nie widziała najsłynniejszego kocyka poprzedniego roku, to proszę bardzo). Jednak po obejrzeniu królewskiego kocyka dokładniej jakoś mi się przestał podobać. Wyśniło mi się coś bardziej "miękkiego wizualnie", bez wyciągniętych zębów na brzegach i geometrycznych wzorów na samym kocyku.

A czego dawno nie było na blogu? Wzoru, do którego pałam wielką miłością? Który swego czasu pchał mi się do wszystkiego, co tylko pojawiało się na drutach?
Pawie oczka! 
Na brzegu robiłam je "standardowo" według wzoru, tworząc coś w rodzaju borderu. Im dalej w kocyk, tym bardziej zwiększam liczbę rzędów oczek prawych między rzędami ażuru:

I tak sobie będę dziergać do połowy kocyka, a po jej osiągnięciu zacznę zmniejszać, robiąc lustrzane odbicie.
Gdyby ktoś chciał sobie "po-pawio-oczkować" we własnym zakresie, to proszę bardzo kurs robienia wzoru był tutaj.

Troszkę przesadziłam z liczbą oczek - mam ich na drutach 350, a spokojnie mogłam nabrać niecałe 300. Kocyk mi wyjdzie... duży, ale najwyżej nie będę celowała w idealny kwadrat, tylko bardziej prostokąt, przy tym wzorze mogę sobie pozwolić na taką modyfikację.

Oprócz tego muszę jeszcze wykombinować jakiś drobny dodatek do prezentowego kocyka, bo mała Marysia ma siostrę, a niepoprawne wychowawczo jest obdarowywanie młodszej latorośli i pomijanie starszej, ale jednak nadal małej dziewczynki. Mam pomysł - średnio pracochłonny (w mojej zwichrowanej skali pracochłonności :))), ale potencjalnie przyjemny dla oka, użyteczny i atrakcyjny dla starszej Zosi. 
Pewnie będę tworzyć w trakcie weekendu, bo potrzebuję trochę oddechu od bicia kocykowej piany :))) Poza tym ma znowu wiać, prawie jak przy Ksawerym, więc potrzebuję zajęcia absorbującego głowę i ręce, żeby nie myśleć o tym, że mi mienie ucierpi i nie pojękiwać w duecie przy każdym zawodzącym w kominie podmuchu wiatru. 

Na deser macie Małego. 
Fotki blogowe są zawsze obrabiane na komputerze Ślubnego, bo tam są zainstalowane wszystkie niezbędne programy, a poza tym monitor jest wielkości telewizora, a tak naprawdę są dwa monitory. A między monitorami jest szpara. A w szparze pojawia się...

Bo skoro pani jest zajęta przy biurku, to kot też będzie siedział na blacie i kropka! 


wtorek, 11 marca 2014

PIÓRNIK WIELKOŚCI SZUFLADY

No może nie całej wielkiej kuchennej szuflady, a raczej szufladki w biurku dla malucha, ale jednak - rozmiarowo jest to kawał wielkiego piórnika. I nie dajcie się zwieść zdjęciu poniżej - mazaki są wielkości wyrośniętej marchewki i grubości serdelka.

Jak widać wieczko zostało zrobione i przytwierdzone, a raczej przyspawane (prawie dwie godziny pracowitego dziubania szydełkiem, żeby na brzegu, na łączeniu był idealnie równy łańcuszek). 
Żeby się nic w środku nie usiłowało przemieszczać pomiędzy trzema komorami, góra jest połączona nie tylko z brzegami całego dołu, ale i z krawędziami ścianek "działowych" wewnątrz. 

Dołożyłam szydełkowe krótkie "tasiemki" po obu stronach zamków - łatwiej zapinać i rozpinać, łapiąc za taki języczek niż usiłować przytrzymać całość.

Kolorystycznie to był trochę "wybór z przymusu". Pierwsza wersja zakładała, że cały piórnik będzie niebieski i tylko niebieski, z granatowymi zamkami. Już po zrobieniu spodu okazało się, że tego niebieskiego to ja mam bardzo dużo, ale gabaryty piórnika są potężne i trzeba zacząć kombinować - stąd melanżowa pomarańczowa "podszewka" w środku - robiona z kordonka z odzysku
A później zaczęłam mieć wielkie obawy, że i na wierzch może zabraknąć, a skoro pomarańczowy w środku, to czemu nie dać go ozdobnie i na zewnątrz? Chomikowałam w szafie od kilku lat napoczęty mały motek akrylu (pozostałość po Tropikalnym Oranżu), okazał się pasować grubością idealnie, a kolorystycznie zrobił z piórnika wyrób typowo wiosenny.

Dla porównania - poniżej Szuflada Stacjonarna i mój dotychczasowy Piórnik Przenośny (szyty w ramach Letniej Szkoły Szycia) - jest "malutka" różnica w pojemności :)))

Użytkowo przetestowany - sprawdza się! Porządek jest. Wszystko pod ręką. Z wygrzebywaniem czegoś ze środka nie ma problemów.

***
I teraz powinnam rzucić się z okrzykiem: "Ja cię wykończę!" na melanżowy sweterek (ten granat, co to łupnął w tęczę :))), który ucierpiał na skutek Wirusa i przeleżał moją chorobę upchnięty w najciemniejszy kąt. A brakuje mu zaledwie kilku centymetrów rękawów i wykończenia dołu. 
Ewentualnie zacząć dziergać mężowski sweter/bluzę/dzieło nietypowe, ale... 
Wszystko leży odłogiem, a ja mam na drutach 350 oczek najcieńszej włóczki w kolorze białym, jaką miałam w domu i dziergam pracowicie prezentowy kocyk dla niemowlęcia, bo się rodzina od strony Ślubnego powiększa niedługo o kolejnego przyszłego prawnika/prawniczkę (lekka złośliwość, ale obserwacja dotychczasowych rodzinnych poczynań edukacyjnych i zawodowych nie zapowiada czegoś innego). Kocyk ma być na tyle elegancki i ozdobny, żeby mógł być wykorzystany w czasie chrztu. 
Mam wizję jakiś dwóch tygodni nieustannego machania drutami, ale przyjemnego, bo to, co mi wychodzi jest zwiewne i urokliwe.
Jak tylko będzie cokolwiek widać, to pokażę, co mi się w głowie tym razem ulęgło. Na razie próby zrobienia zdjęcia skończyły się stwierdzeniem, że równie dobrze mogłabym sfotografować ubitą pianę z mleka usiłującą wyjść z garnka, efekt wizualny zaskakująco zbliżony :))))

sobota, 8 marca 2014

WYRÓB WIRUSOPOCHODNY

Najpierw powinnam się chyba wytłumaczyć, bo jak na moje standardy nie było mnie całe wieki, czyli dokładnie tydzień. Ale to był tydzień, że niech go piekło i szatani!

Ślubny w ramach "wynoszenia wielu korzyści z pracy zawodowej"  przywlókł do domu... Wirusa Grypy. Sam Ślubny rozłożył się całkowicie w poprzednią sobotę. Przez pierwsze trzy dni jego głównym zajęciem było płożenie się na powierzchniach płaskich, odmawianie jedzenia o konsystencji stałej i cytowanie okolicznościowego wiersza Brzechwy... "a-psik!"

Oczywiście Wirus był zjadliwy i na napadnięciu na Ślubnego nie skończył. Tylko nie wziął Wirus pod uwagę, że ze mną nie będzie standardowo. Po pierwsze ja choruję relatywnie rzadko i zazwyczaj kończy się na kichaniu. Moja normalna temperatura to jest coś koło 36,3. Jak mam powyżej 37 (co się zdarzyło pewnie z pięć razy w moim dorosłym życiu), to oznacza prawie wizje białych myszek. A Wirus doszedł do wniosku, że zafunduje mi doświadczenia w wersji "full wypas".

Przez pierwsze trzy dni przyjęłam strategię zupełnego ignorowania "oczywistych oczywistości", Ślubny jest chory, to ja nie mogę i kropka! Mięśnie bolały, temperatura rosła, a ja się zawzięłam i latałam dokoła podciętego Wirusem Ślubnego jako ta siostra miłosierdzia. 
W poniedziałek wieczorem - Ślubny już po wizycie lekarskiej, zdiagnozowany, zejścia śmiertelne w najbliższej przyszłości zostały wykluczone - Wirus się zorientował, że coś słabo reaguję na jego działania i trzeba troszkę silniej mną wstrząsnąć - odebrał mi możliwość normalnego wydawania dźwięków - mówisz, kaszlesz... lepiej nie mów. Strategia ignorowania była już niemożliwa. Siadłam, wysłałam kilkanaście smsów odwołując wszelkie spotkania, zajęcia, obowiązki. Ale nadal udawałam, że wszystko jest ok... we wtorek rano z temperaturą 38,3 myłam podłogi... miałam wprawdzie wrażenie, że to podłogi na płynącym Titanicu, bo mi wszystko przed oczami falowało, ale dałam radę.

Ale kiedy Ślubny po końskiej dawce leków stanął na nogi, to ja się poddałam. Wirus się rozhulał z siłą orkanu - a ja już nie miałam siły udawać, że nie jestem chora. Padłam i w sumie nie do końca pamiętam, co się działo przez dwa dni. 

Ale już jestem. Cała, zdrowsza, choć do pełni sprawności nadal mi jeszcze troszkę brakuje. I jeszcze raz się potwierdza moje silne przekonanie, że ja nie lubię chorować i co gorsza nie umiem chorować! Pozwalam sobie na zwolnienie tempa dopiero, kiedy inni potrzebowaliby kroplówki, a ja to pewnie i z tą kroplówką usiłowałabym wstać, iść i coś pożytecznego zrobić. 

Ale zanim się poddałam Wirusowi, to dzielnie tworzyłam Wielki Piórnik, który powinien zostać nazwany Wyrobem Wirusopochodnym, bo powstawał wśród tabletek, syropków, chusteczek higienicznych i nowej rodzinnej rozrywki, czyli ciągłego mierzenia temperatury.

Najpierw powstała trzykomorowa baza, usztywniona wszędzie, gdzie się da:

A wczoraj udało mi się siąść i zacząć ją zamykać od góry, tworząc wieczko z trzema zamkami błyskawicznymi, na razie jest jeden:

Wykorzystuję pomysł podpatrzony gdzieś w Internecie - zamki nie są wszywane, ale raczej... wrabiane. W ramach przygotowania trzeba je obszyć nitką, a później wrzucić w odpowiednie miejsce, traktując te nitki jako podstawę do szydełkowania.

Pomysł i sposób mnie urzekł, bo nic się w tradycyjny sposób nie wszywa. 

Mały oczywiście nie mógł przejść obojętnie obok rozciągniętej nitki:

A przy okazji macie dowód rzeczowy, że kocio miewa się zdrowo i Wirus widocznie na poziomie podłogi nie szalał, bo kota nie dorwał. Swoją drogą, to przez wszystkie dni tego choróbska moim największym zmartwieniem było, że możemy Małego zarazić. Chodziło kocisko biedne, bo nikt go nie brał na ręce (bo nie miał siły), nie głaskał za dużo, żeby nie siać złego.

A w ramach udowadniania, że piórnik to Wyrób Wirusopochodny - wyliczenia słupków do wrabiania zamka, żeby był równo, zrobione na... chusteczce higienicznej :)))) Niczego innego nie było pod ręką:

sobota, 1 marca 2014

GAZYLION PUZZLO-GODZIN

Wczoraj, 28 lutego, po 21:00 powiedziałam głośno "Finito!"

54 tygodnie, 13 200 małych kawałków, wielkie płaszczyzny zbliżonych kolorów, gazylion puzzlo-godzin spędzonych na kolanach, siedząc po turecku, a w przypływach rozpaczy, a raczej w "odpływach" siły - na leżąco i jest! Moje własne puzzlowe "Stworzenie Adama".

Rok z Michałem Aniołem uznaję za zakończony. Z małym poślizgiem wprawdzie, bo zaczynałam 14 lutego 2013 roku, a kończyłam 28 lutego 2014. Ale co to jest dwa tygodnie "obsuwy" wobec rocznego projektu! 
Jeśli ktoś jeszcze nie zaglądał, to zapraszam do zakładki "Rok z Michałem Aniołem", gdzie można układanie tych puzzli gigantów popodglądać od samego początku, od pierwszego wyciągniętego z kartonika kawałka :)))

292,5 na 135 centymetrów... robi wrażenie, ale jeszcze większe wrażenie robi, kiedy się ma punkt odniesienia. 
Poniżej - rodzaj męski udowadnia, że punkt siedzenia ma wpływ na wrażenia ogólne :)))

I od razu odpowiadam na pytanie, jak się w ciągu tego roku kształtowały relacje puzzli i kota... Poprawnie i grzecznie. Puzzle kotu nie wadziły :)))) Mały się pokładał na skończonych płaszczyznach. Połaził po nich czasem. Kawałków luzem nie tykał nawet zadnią łapą. W szał radości wpadł, kiedy dostał wierzch kartonika i mógł się do niego pakować do woli.

I odpowiadam na drugie bardzo prawdopodobne pytanie - a co ja zrobię z tymi puzzlami o dużej powierzchni? Kocham układać, ale nie czuję potrzeby posiadania. Teoretycznie miałabym je gdzie powiesić, ale... jakoś tego na swojej ścianie nie widzę : )))) Dlatego rozłożę je na czynniki pierwsze (zachowując oryginalny podział na sześć części) i najprawdopodobniej będziemy się zastanawiać nad przekazaniem ich w kolejne dobre ręce.

I to nie były moje ostatnie puzzle giganty! Ja sobie jeszcze co najmniej raz zafunduję taką radochę, ale nie teraz... nie od razu... może za rok...