W sumie to przeważyło zdanie Ślubnego - tkaniny okienne zostają. Moje zdanie? Moje zdanie jest takie, że dobra żona przytakuje mężowi we wszystkich sprawach, o które nie ma co kruszyć kopii. Bo ja się z tkaninami oswoiłam, ale nie zapałałam do nich niczym szczególnym.
Nie zmienia to faktu, że od niedzieli trwała akcja obszywania nieumiarkowanej ilości metrów bieżących. I po pierwsze i najważniejsze - po raz kolejny okazało się, że mam maszynę "wszystkoszyjącą". Moja Łucznikowa Zosia Samosia poradziła sobie z cienkim śliskim materiałem śpiewająco. Nie przepuściła ani szwu.

W niedzielę udało mi się zrobić cztery sztuki okienne do sypialni. W poniedziałek - salon, sztuk pięć. A dzisiaj - mimo walki z Małym - dwie do pokoju Mamy.

A czemu "mimo walki z Małym"? Po pierwsze nasze kocio kochane wczoraj umyło się na mordce nieco zbyt intensywnie i zatarło sobie prawe oko. I to tak porządnie. Czyli nie doprowadził się do etapu "pirata", z półprzymkniętym okiem, tylko zrobił z siebie kompletnego "ślepca". Próba obejrzenia ślepia kończyła się walką wręcz i ucieczką, gdzie pieprz rośnie. Ale przecież to nie mój pierwszy rok z kotem ani nie mój pierwszy kot. Trzeba sposobu. Wzięłam Małego do łazienki, wyjęłam lusterko i... na widok zajączków Małemu oczy otworzyły się szeroko i bezproblemowo. Obejrzałam, co miałam obejrzeć. Stwierdziłam, że ciąganie go do weterynarza to może jednak przesada i trzeba poczekać, aż się samo uspokoi. Ale obolały i półślepy Mały przespał cały wieczór i całą noc, a dzisiaj w dzień... szaleństwo kompletne - oko otwieram, nie śpię, ganiam, domagam się zajmowania i machania sznureczkiem i "nie waż się mnie, babo, zostawić choć na sekundę". Czyli o szyciu czegokolwiek mogłam zapomnieć, bo jak szycie - to na antresoli, a na antresolę Mały nadal nie wchodzi. Dlatego do maszyny siadłam dopiero koło 16:00, kiedy Mały padł martwym bykiem na środku placu zabaw, ale zrobiłam, skończyłam, są.

I oprócz maszyny powinnam też pochwalić Generator Pary - zwykłym żelazkiem bałabym się nawet tej sztucznej cienizny dotknąć, a parowo prasowało się genialnie i szybko, nawet te najgorsze zagniecenia "fabryczne z beli" schodziły po jednym pociągnięciu.

Na okna w salonie mam pomysł alternatywny... ale na razie sama nie jestem pewna, co z tego może wyjść. Jak poeksperymentuję i będzie co pokazać, to się będę chwalić, żem genialna albo żalić, że "wzięło i nie wyszło, jak chciałam".
Po raz kolejny pobłogosławiłam w duchu Ślubnego za zaprojektowanie Kącika Szalonej Rękodzielniczki. Mogłam sobie przez trzy doby zostawiać cały bałagan, rozstawioną maszynę, deskę do prasowania i przede wszystkim kłębiące się wszędzie metry pociętej tkaniny i nikomu to nie przeszkadzało.

Teraz będzie spowiedź, wyznanie, jak zwał, tak zwał - "Trzepnięta jestem!". Leży rozgrzebana ruda bluzeczka? Leży? Leży robiący się Serduszkowy Pozytyw, czyli biały szal? Leży. Leżą kłębki na pasiaste Ponownie Wisi Mi, Jak Się Układa? Leżą.
Tu są trzy wielkie kropki . . . a ja tymczasem doszłam do wniosku, że natychmiast muszę sobie zrobić błękitną spódnicę na szydełku wzorowaną na tej przerobionej z łowickiej zapaski. A jeszcze szybciej powinnam uszyć halkę petticoat z pozostałej czarnej tkaniny, która nie zawisła w oknach, ale robiła za wdowi welon na mnie.
Taaaaak... szaleństwo me wydaje się kompletnie nieuleczalne. To może ja sobie naleję wina. Wypiję za to, że bank dzisiaj przysłał małe niepozorne pisemko, w którym obniżył nam ratę kredytu (uffff) i za to, że euro takie grzeczne i nadal spada (uff, uff) oraz za to, że nasza sofa na antresolę wyjechała od producenta i powinna być jutro w Poznaniu i jeszcze za parę innych drobiazgów. A przy okazji zastanowię się, jak ja mam to zaplanowane robótkowe Eldorado ogarnąć.