Przenosiny

Pokazywanie postów oznaczonych etykietą taras. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą taras. Pokaż wszystkie posty

wtorek, 18 czerwca 2013

TO SIĘ TROCHĘ WYMKNĘŁO SPOD KONTROLI

Pineapple Delight, czyli Nieobrane Ananasy okazały się projektem z wieloma niespodziankami. 

Pierwsza niespodzianka to fakt, że nie tylko są już skończone, ale nawet uprane, zblokowane i obfotografowane. Wczoraj wieczorem była gotowa część dolna i wyszłam na taras zdewastować prowizoryczny szydełkowy łańcuszek i nabrać na nowo oczka na część górną. Z rozpędu zrobiłam tak zwany rządek "transformacyjny". A później samo się jakoś tak robiło i robiło, a to rzędy skrócone, wiec szybko... I dziś rano, zamiast robić Ślubnemu śniadanie, zamykałam oczka. (Spokojnie, ze śniadaniem też zdążyłam :))))

Koraliki są! Po Tybetańskich nie nabrałam wielkiego wstrętu do koralikowania i Ananasom też się dostało. W dwóch kolorach: na zmianę ciemne i jasne w kolejnych półkolach. I szczerze pisząc, to te kilkadziesiąt koralików dało mi bardziej w kość niż te setki w Tybetańskich. Nierówna niteczka przy ich wrabianiu to złoooooooooo.

No i niespodzianka druga... szpilek mi zabrakło. W samym środku blokowania. Chusta ma taki kształt, jaki ma (w moim wszechświecie to jest kształt "sierpa bez młota"). I ząbki ma na końcu. I w połowie blokowania okazało się, że osprzęt upinający mi się kończy. Wstałam z kolan, sprawdziłam, czy wyglądam "wyjściowo" i poleciałam galopem do pobliskiej pasmanterii po 33 gramy metalowego szczęścia. Po dziesięciu minutach z powrotem klęczałam i upinałam :)))

I jeszcze fotka dokumentująca ilość zużytych szpilek. W gładkiej górze:

I w ząbkowanym dole:

Trzecia niespodzianka - to jest wieeeeeeeeeeeeelkie. Już w trakcie robienia wydawało mi się, że to się zaczyna robić potężne, ale przy blokowaniu okazało się, że mi dwóch karimat brakuje, żeby to pomieścić.

I jeszcze Ananasy w całej ich "wymykającej się spod kontroli" okazałości.

***
A jakby tego było mało, to jeszcze będzie mnóstwo zdjęć tarasowej zieleniny. W zeszłym roku, na początku naszej tarasowej, szalonej działalności miałam ziemię we włosach. W tym roku było spokojniej, odkręciłam całe metry bieżące ekowłókniny, rękami Ślubnego wywlokłam donice z korytarza na taras i w końcu dosadziłam kilka róż i ziół. Szybko, sprawnie, bez Armagedonu i okopów z worów z ziemią :)))

Z tego, jak nam się zielenina przechowała (i ta poowijana na tarasie, i ta poustawiana na korytarzu) jestem bardzo zadowolona. Kto chce sobie pooglądać dla porównania zdjęcia z poprzedniego roku, to zapraszam do wpisu o faunie i florze Rogu Renifera.
Trollorząb ma się wyśmienicie.

Metroseksualny Klonik też.

Róża Wariatka, ta, która nam zakwitła w środku zimy, stojąc w półmroku korytarza, teraz zaczyna się zbierać do kwitnienia w odpowiedniejszych warunkach.

Roślina rodem z książek Sandersona (bo brązowa) też żyje.

Lawenda już zaczyna kwitnąć. A obok niej nowy nabytek - róża, która nie chciała odchorować przesadzania, a zamiast tego zakwitła mi następnego dnia po kupieniu.

I wieloletnie kwitnące stające na wysokości zadania :)))

Ślubny dokupił nam też miniaturowe goździki, "żeby było ładnie" :)))

Z największymi problemami przeżył zimę zwykły bluszcz. Nawet nie chciał pół listka puścić, paskudnik jeden. Poczekałam, dałam jedną szansę. Zlekceważył. Dałam drugą. Nawet nie usiłował się zielenić. No to został potraktowany jak na Rogu Renifera wszystkie niechętne do rośnięcia zieleniny - obcięłam przy samej... ziemi. I nagle go olśniło, że jednak rośnięcie ma sens. Ale tym sposobem zamiast buszu bluszczu mam Bluszczyk.

Ale za to reputację bluszczowatych ratuje czerwona odmiana - przezimowała doskonale i wygląda "puszyście" :)))

Największe zmiany jakościowe są w Warzywniku. Same zioła, cebula na szczypior i wieeeelka donica koperku. Żadnych warzyw, truskawek itp., bo przy naszym spożyciu potrzebna jest plantacja i to o wielkim areale :))))

Ufff... Mam nadzieję że osoby tęskniące za raportem z tarasu czują się usatysfakcjonowane.

niedziela, 2 września 2012

CAŁE MOCE PRZEROBOWE W KARPATKĘ

***
Nic skończonego i gotowego nie mam do pokazania, bo całe moje moce przerobowe idą w... Karpatkę, czyli w szal dla Agaty.

Karpatkę, bo na razie, przed blokowaniem faktura szala przypomina mi nieodparcie ciastowo-karpatkowe góry i doliny ;))))
Robi się toto wyjątkowo przyjemnie i mam w tej chwili jakieś dwie trzecie całości. Najpóźniej we wtorek Karpatka powinna trafić na druty do blokowania, a pod koniec tygodnia udać się w podróż na Wybrzeże, w towarzystwie Romantycznych Mitenek.

***
W Karpatce, robionej według wzoru szala Lilac Leaf, w ozdobnym borderze pojawiają się szyszunie, czyli bąbelki podobne do tych, jakie stanowiły główną ozdobę Razem-wiczek (jak je zrobić pokazywałam tutaj). Ale o ile w rękawiczkach szyszunie były robione na drutach, o tyle w szalu robię je szydełkiem.
Przy cieniuteńkiej nitce bąbelki robione na drutach potrafią wyjść lekko bezkształtne, miękkie i rozmemłane. Radą na to jest robienie ich szydełkiem - a wtedy wychodzą kształtne i jędrne jako te szyszki na jesieni.
Filmik ze stosowną prezentacją:


***
Przy okazji mitenek dla Agaty wypłynęła dyskusja o tym, kto w czym brał ślub i dlaczego żadna z nas nie miała takich mitenek :)))
Na specjalne życzenie Brahdelt pokazuję,  w czym ja podążałam do ślubu. Przy czym podkreślam, że to, co miałam na sobie, zostało uszyte przez Mamę Moją Rodzoną Jedyną. I miała ona bardzo utrudnione zadanie, bo nie dałam jej szansy na żadną przymiarkę - tygodnie tuż przed ślubem spędzałam w Gdańsku, czyli bardzo daleko od domu. i na dodatek bezczelnie chudłam :)
Fotki marne, bo to przefotografowane zwykłe zdjęcia:

Tak, miałam na sobie spodnie, żadnych białych sukien, bo my jesteśmy małżeństwo "cywilne".

I wielkimi krokami, bo to już za kilka dni, zbliża się kolejna rocznica ślubu... strach pomyśleć, ile to już lat. Ale zapytany dziś Ślubny, stwierdził, że nie żałuje tamtego wrześniowego "tak" :))))

***
To teraz małe uaktualnienie kryminalne w związku z laptopem. Okazuje się, ze akcja "Policja w poszukiwaniu dowolnego laptopa Sony Vaio staje na głowie i dokonuje przeszukań u niewinnych ludzi" miała większy rozmach, niż nam się mogło w najgorszych snach wydawać. Funkcjonariusze zapukali też do człowieka z Wrocławia, który od nas tego laptopa wylicytował na Allegro. Facet się przestraszył (czemu się nie dziwię) i zrezygnował z transakcji. I tu ponownie pozdrawiamy okradzionego pana z Kluczborka, dzięki któremu zostaliśmy z nowym laptopem i... starym laptopem i wielkim niesmakiem, a może nawet "absmakiem", jak mówi lider jedynej słusznej partii opozycyjnej. Ale Mama Rodzona Moja Jedyna wybawiła nas z kłopotu i zażyczyła sobie posiadania podejrzanego, potencjalnie kradzionego sprzętu u siebie. Tym sposobem mam w domu jeszcze przez chwilkę oba i mogę Wam pokazać, jak bardzo nowy laptop różni się wielkością od poprzedniego:

Pod spodem "podejrzane" Vaio, które trafi do Mamy, na wierzchu moja nowa zabawka, która została przez Ślubnego uroczo nazwana Szkrabem. A z tyłu... biała i czarna bawełna, z której powstanie koronkowy pokrowiec na Szkraba. Mam nadzieję, że uda się go zrobić do końca przyszłego tygodnia i możliwe, że będzie to robótka podróżna, bo szykuje nam się wyjazd :)

***
Dawno nie było nic na temat tarasu. Ale przecież nie będę pisać ciągle, że wszystko rośnie, kwitnie i szaleje. Latające z wiatrem doniczki i ulewy prawie tropikalne nie mają żadnego negatywnego wpływu na bujną wegetację. Żeby jednak obowiązkowi kronikarskiemu stało się zadość, to proszę bardzo:

Truskawki jako przykład radosnego wyłażenia z donicy. Truskawki oczywiście zbierają się do drugiego kwitnienia :) W prawej donicy także drugi wysiew koperku, bo po pierwszym zostało jeno wspomnienie.

I winobluszcz, który raczył się już wybarwić (czyżby jesień nam właziła na taras???).

***
Przypominam, że:
- jest już Prolog do Tuby Razem Robionej, czyli spis materiałów i sprzętów niezbędnych do zrobienia bluzeczki, o takiej, jak tu sobie można zobaczyć;
- i jeśli ktoś jest zainteresowany nabyciem Zośki, czyli mojej eks-maszyny, z którą rozwodzę się li tylko z powodu zakochania się w Brzydalu, to aukcja kończy się dziś po południu.

***
I jeszcze Mały w kilku odsłonach, bo dawno kocia nie było.

Mały u szczytu... formy i schodów :)))

Mały oburzony konkurencją w kadrze. Konkurencja wyraziła zgodę na publikację kompromitujących zdjęć.

Mały osaczony przez paparazzi, którzy z nudów robią zdjęcia robiącym zdjęcia :) (Małego szukamy w czeluściach szafy :)

niedziela, 29 lipca 2012

INTENSYWNY WEEKEND

***
Intensywny czytelniczo. 
Moje szanse na olimpijski rekord wyglądają całkiem obiecująco:
- G. Bataille - "Blue of Noon"
- A. Huxley - "Crome Yellow"
- J.C. Oates - "Black Water"
- E. O'Brien - Girl with Green Eyes - jedna piąta całości za mną
- D. Hammett - Red Harvest - nietknięte
i... - Tolkien i jego trylogia "Władca pierścieni" - jedna szósta za mną.

***
Intensywny szydełkowo.
Proszę państwa Bluzeczka Już Nie Klasycznie Czarna ma już cały dół i z rozpędu zrobiłam jej ozdobne wykończenie dekoltu.
Na życzenie tu zaglądających mimo, że to półprodukt, to zdjęcia zrobione nie na Denatce, którą oskarżacie o zbyt małe ożywienie i podekscytowanie podczas pozowania, ino na mnie. I starałam się wyglądać na intensywnie ożywioną i podekscytowaną :)

Bluzeczka w stanie połowicznie wykończonym prezentuje się tak:
Bardzo chciałam dorównać Dorocie i jej zdjęciu "na dziunię" :)))
Ze starej wersji został karczek i pas w talii oraz... urocza kokardka do wiązania w dowolnym miejscu - w moim przypadku na plecach, bo z przodu nie lubię.


I po skończeniu dołu pozostała odpowiedź na pytanie, co zrobić z rękawami. Oryginalnie były takie latające kawałki bawełny - w zamiarze zapewne romantyczne skrzydełka motyla, ale w rzeczywistości to raczej smętne zwisy marszczone. Miałam w planach zrobienie krótkich, wąskich rękawków, ale jak założyłam półprodukt, to całkiem mi się spodobała wersja bez niczego. Po konsultacji z Naczelnym Stylistą Tego Bloga (prywatnie moim mężem :))))), który na pytanie: "Co z rękawami do tego?" bez wahania rzucił: "Bez rękawów! Wykończ takim cienkim fioletowym paskiem jak przy dekolcie." No to wykończę, pewnie jeszcze dziś wieczorem (bo i tak miałam w planach dalsze słuchanie Tolkiena, to sobie przy okazji pomacham szydełkiem).

I jeszcze zdjęcie w prezencie dla Was - Intensywnie Zniecierpliwiona, bo... sesja była za długa :)))
Takie coś się ze mną robi po dwóch minutach stania przed aparatem - zero cierpliwości :)
***
Intensywny tarasowo.
Upały najlepiej się udawało przetrwać na tarasie, w cieniu i w pobliżu wodopoju (czytaj - pełnej szklanki). Przy okazji Ślubny zrobił sesję zieleninie tarasowej. 
Uwaga - zdjęcia z soboty przed południem, bo za chwilę Wam pokażę zdjęcie z soboty po południu i sielski krajobraz, jakby diabli wezmą.

Truskawki szaleją i donica zaczyna być dla nich za mała. Zakwitły i jak ktoś się wysili i przyjrzy tuż poniżej środka, to zobaczy, że mamy już nowe zawiązki owoców. Puszczają też boczne pędy i regularnie je ukorzeniam w drugiej donicy - skuteczność ukorzeniania 100 na 100 :)))) Nic nie pada, przyjmuje się bez szemrania i rośnie dalej.

Kwiatki kwitnące - wielka atrakcja dla owadów bzyczących. W związku z nimi wywiązała się dyskusja, czy bąki mogą Ślubnemu zrobić krzywdę, czy są niegroźne. Po zasięgnięciu porady u wujka Gugla wyszło, że mogą mu zaszkodzić, jak je przyprze do muru... obiecał, że będzie unikał stwarzania takich sytuacji :)

Kwitnie nam też powojnik, zwany egzotycznie Clematisem. Jak zobaczyłam zdjęcie, to się pytałam, czy to z naszego tarasu, bo jakoś ten kolor przegapiłam (pozostałe są ciemno fioletowe :)

Róża w zbliżeniu - ta, co to chciała się żegnać z naszym tarasem i tym radosnym światem flory. Ale potraktowana ostrym narzędziem (przycięłam ją w zasadzie przy samym pniu), przestraszyła się i teraz prezentuje się jedynie ze swej kwitnącej strony.

 Pelargonie też się nadal miewają znakomicie.


Na pierwszym planie Winobluszcz - Dusiciel. Na chwilę go nie można zostawić bez nadzoru i w pobliżu innej roślinki, bo wracasz po kilku godzinach, a ta paskuda już się zdąży omotać wokół ofiary i nie puszcza.  (W tle, trzecia donica, to jest ta postraszona róża.)

Wierzba Wątła japońska (w rogu) ma się doskonale i rośnie chyba najszybciej z drzewek, a na pewno bije na głowę Trollorząb i metroseksualny klonik. Przy czym od czasu do czasu opadają jej gałązki, tak z niczego, bo poziom nawodnienia gleby i powietrza nie ma z tym związku - depresji dostaje? Czy ręce jej opadają... ?

Jeszcze postraszona róż w pełnej krasie. A pachnie toto oszałamiająco.

I pomidorki, tym razem koktajlowe.

A teraz, zgodnie z zapowiedzą, sielski tarasowy nastrój na chwilę diabli wezmą, bo było także...

***
Intensywnie pogodowo.
Wczorajsze nawałnice w Wielkopolsce to były prawdziwe chwile grozy. Podmuchy wiatru miały taką siłę, że mieliśmy wrażenie, że nam dach przesunie i okna wepchnie do środka. A na tarasie działo się tak:


Od razu uspokajam, że nam się nic nie stało, nieruchomość nadal mamy nieruchomą i w całości, a roślinki... proszę sobie wrócić do sielskich zdjęć powyżej i pooglądać, bo nie stało im się nic!!! Ani jedna gałązka się nie złamała, może kilka płatków z kwiatów poleciało i wysypało się trochę ziemi. A doniczki się turlały po tarasie i leżały na sobie, co widać na zdjęciu.
Ja naprawdę mam wszelko-odporną zieleninę!

***
I jeszcze Element Niezbędny. Mały też korzystał z pogody i spędzał maksymalnie dużo czasu na zewnątrz, szukając cienia w najmniej oczywistych miejscach, na przykład za opartymi o ścianę leżakami.

I już wiem, po co się kotom dzwoneczki przyczepia... żeby można było zwierzynę zlokalizować szybko i bez ganiania po całym metrażu. Bo Mały dzwoneczka nie ma i na hasło: "Gdzie kot?" rozbiegamy się po pokojach na dole, zaglądamy do szaf  (potrafimy zamknąć śpiącego kota w szafie), lecimy na antresolę pooglądać półki i klęknąć przed sofą, żeby sprawdzić, czy pod nią nie śpi, zwiedzamy taras i oglądamy każdy kąt za doniczką, na wszelki wypadek idziemy do schowka, bo Mały na korytarz też za nami wychodzi i potrafi się gdzieś w schowku intensywnie zainteresować jakąś szeleszczącą folią w kącie. A jak bezradnie rozkładamy ręce, że znowu zgubiliśmy kota... to się okazuje, że on cały ten czas siedział w kącie kuchni za firanką i nawet nie ukrywa, że go bawi oglądanie, jak my się miotamy... dzwoneczek jeden.

czwartek, 12 lipca 2012

KAMIEŃ Z SERCA, KOT Z TARASU, ŁEB... DO DOMU

***
LolaJoo za pośrednictwem Poczty Polskiej (jak się okazuje nie takiej) Powolnej dostała swoje zamówione czarne rękawiczki, zwane pieszczotliwie Krokodylkami. I zadzwoniła, potwierdzając, że nic jej z rąk nie zjeżdża i ogólnie zadanie zostało wykonane satysfakcjonująco... ufff... łomot tego kamienia, co to mi spadał z serca, jak to usłyszałam, było słychać chyba nawet w Krakowie. Bo robienie dopasowanych rękawiczek na odległość, to nie jest najłatwiejsza sprawa pod słońcem i od przedwczoraj, czyli od momentu wyekspediowania listu miałam chroniczny stan przedzawałowy, że zrobiłam je zbyt małe, zbyt duże, zbyt wąskie, zbyt szerokie, zbyt długie, zbyt krótkie, zbyt czarne lub... wiązanie jest niedostatecznie czerwone.

A rękawiczki, kończone na tarasie, tuż przed wysłaniem wyglądały tak:
Ślubny sfotografował rękawiczki na tle Małego lub... Małego w towarzystwie rękawiczek.

Jak widać były bardzo dobrze pilnowane ;)))

***
A skoro pojawił się już Mały, to pociągniemy temat dalej i zaprezentujemy mini sesję zdjęciową: "Mały w tarasowych okolicznościach stołowych".
Okazuje się, że na stole można spać, w pozycji na Supermana:
Ślubny nie przepuści nawet śpiącemu kotu.

Na stole można założyć bardzo dobry punkt obserwacyjny:
Dostojna wersja Małego okiem Ślubnego oczywiście.

I w końcu na stole nareszcie jest się na tym samym poziomie co ludź i patrzenie głęboko w oczy nie wymaga nadwyrężania karku:
Zdjęcie-znienacek :)))

***
Przy okazji będą też zdjęcia tarasowej zieleniny ozdobnej, czyli - "Co nam rośnie, kwietnie i przyciąga pszczoły".
Lawenda mnie niezmiennie zachwyca.

Takie niepozorne, ale ma coś w sobie, bo przyciąga całe roje pszczół.

Pelargonia Oszalała - czyli fluorescencyjny róż.

Kolejny przykład tego, że róż kwiatkom pasuje.

Mój pokrzywkowy ulubieniec w kolorach prawie w naturze niemożliwych.
***
I na koniec będzie...łeb! Ślubny już chyba dojrzał do tego, żeby metry kwadratowe na Rogu Renifera zostały ostatecznie spersonalizowane i przystąpił do nabywania dodatków. Przedwczoraj dojechały wysokie czerwone wazony (zdjęcia brak, bo muszę je odmetkować. A metki z ceną są przyklejone czymś równie trwałym jak "superglut". Oznacza to, że nie da się ich tak po prostu odkleić, tylko trzeba podejść do nich sposobem, czyli posmarować warstewką kremiku dla dzieci, poczekać, aż się kremik przeżre i spokojnie, jednym ruchem zdjąć z powierzchni szklanej. Ale jeszcze z tym kremikiem nie dotarłam, więc zdjęcia będą w terminie późniejszym).
Wczoraj natomiast, bardzo dumny z upolowanej zdobyczy, Ślubny przytargał łeb poowijany w całe metry folii zabezpieczającej. I tak oto kolejny śmiejący się Budda znalazł swoje miejsce na Rogu Renifera. A że Budda lekko fioletowy na twarzy, to trafił do sypialni.

Łeb jest słusznych rozmiarów (ma wysokość jednego siedzącego kota) i wywołuje straszne zachcianki... nieodpartą potrzebę pogłaskania po ciemieniu ;)))) Lakier nam się wytrze jak nic, ale co tam, może głaskanie Buddowej łysinki, działa tak jak głaskanie Buddowego brzuszka i przynosi szczęście?