Przenosiny

środa, 30 maja 2012

NIEBIESKIE SPODNIE BEZ NICZEGO

Są! Uszyte, odprasowane i... właśnie noszone. Ale żeby się w bocznych paskach jakieś śliczne i zachęcające zdjęcie pokazywało, to na początek nie mój odwłok w paskach, ale donice z ziołami. Brahdelt zasugerowała, żeby dać Wam te zioła do rozszyfrowania, bo nadal nie możemy zidentyfikować dwóch krzaczków. No to proszę, są dwie donice z ziołami i jak ktoś ma ochotę, to niech się wykaże znajomością flory jadalnej (problematyczne krzaczorki są w tej pierwszej pokazanej). 

No to teraz mogę już wrzucać zdjęcia dowolne.
Temat spodni lekko się ciągnął, bo jak doskonale wiedzą stali czytelnicy szycie materiału spodniowego okazało się drogą przez mękę i kaktusy. Ale że wczorajszy wieczór był wietrzny i nie sprzyjający siedzeniu na tarasie, to wspięłam się na antresolę i z determinacją wykończyłam spodnie, przy czym spodnie nawet nie próbowały wykończyć mnie (psychicznie, oczywiście, bo atak na palce w wykonaniu igły do szycia ręcznego przeżyłam i nawet nie jęknęłam).
Zdjęcia dzisiaj samoróby lustrzane, bo Ślubny nie przebywał w domowych pieleszach i nie mógł mnie elegancko zdjąć :)

Od razu wyjaśnienia dla Babci Mojej Kochanej: "Mam buty w domu, ale mi się nie chciało zakładać!" To tak na wszelki wypadek, bo jak Babcia Moja Kochana widzi moje zdjęcia w ciuszkach, ale bez butów, to się zawsze dopytuje, czemu na bosaka.

Spodnie, zgodnie z założeniem nie mają niczego: żadnej kieszeni, żadnego paska, tylko zaszewki i zamek błyskawiczny skryty w szwie bocznym.

Wyjaśnienie dla osób, które chciały sobie zamek wszyć nie z przodu, ale z boku i się przestraszyły, że im się ten bok będzie źle układał przez zamek - jak widać nie ma takiego problemu. Nic nie odstaje, nie deformuje naturalnych krzywizn. Na dowód zdjęcie bioder w zbliżeniu i przy okazji widoczek na na odszycie góry i  troczki - jedyną ozdobę Spodni Bez Niczego.

Zamek jest wszyty jako zamek kryty i na górze, pod spodem odszycia ma wielką, mocną, czarną jak noc haftkę, żeby się odszycie tuż nad paskiem nie rozjeżdżało.

Przy okazji wykorzystałam pomysł Sherry z dalekiej Nowej Zelandii (polecam jej blog o szyciu, bo jest w nim całe mnóstwo podpowiedzi i bardzo sprytnych rozwiązań Problemów Krawieckich Spędzających Sen z Powiek) na wzmocnienie materiału tuż przy końcówce zamka. To jest takie miejsce, o które ja się zawsze martwię, że jak szarpnę zamkiem za mocno, to mi się rozerwie początek szwu tuż poniżej, a tymczasem można sobie zrobić Elegancki Trójkącik Wzmacniający i jest ślicznie, estetycznie i użytecznie. 

Podsumowując: materiał piękny, ale do szycia to bym go najgorszemu wrogowi nie dała. Efekt końcowy bardzo zadowalający i czuję się w Spodniach Bez Niczego jak... bez spodni, więc jest doskonale. Problemy z szyciem paskudnego materiału zostały rozwiązane przy pomocy fizeliny w miejscu wszycia zamka i dodatkowego miękkiego materiału w szwie w kroku. Przy czym dochodzę do wniosku, że to było doskonałe posunięcie, bo mam dzięki temu bardzo mocny szew. Chyba teraz będę wszystkie spodnie tak traktować.

Szyte według modelu 120 z Burdy 9/98, wyrzuciłam tylko malutkie rozcięcie-pękniecie z przodu (przewidziane tuż pod wiązaniem troczków, jakoś mi wywietrzniki w okolicach pępka nie pasowały).

Teraz z czystym sumieniem zajmę się drugim rozgrzebanym projektem, czyli pomarańczową sukienką, która czeka na skrojenie. 

***
Kota dzisiaj nie będzie, ale będzie zielenina tarasowa. Zielenina, która wczoraj przyprawiła mnie o stan przedzawałowy, w sumie to nawet nie zielenina jako taka, tylko to wietrzysko, co to ją gięło i smagało bezlitośnie. Po chwili zastanowienia doszłam do jedynego słusznego wniosku, że nie uda mi się zasłonić własną piersią wszystkich doniczek, nawet nie mam co próbować. Wnoszenie doniczek do wnętrza przy każdym wietrze... u nas na tym trzecim piętrze wieje często i mocno. Waga tych donic to paręset kilogramów. A poza tym, jak to wniosę do środka, to możliwe, że ja będę musiała zostać na zewnątrz i się wietrzyć w huraganach, bo już miejsca w mieszkaniu nie starczy nawet na jedną stopę.
Dlatego z rozpaczą patrzyłam na gięte rośliny, ale dziś rano okazało się, że dzielne były i oprócz kilku postradanych listków dzieło zniszczenia nie dokonało się zbyt intensywnie. Niech się hartują, przetrwają najsilniejsi, a raczej najbardziej giętcy i elastyczni.
Ale za to mamy kilka sukcesów.
Goździki nam zakwitły. 

Rzodkiewka okazała się odmianą nuklearną i w trzy dni od posiania wylazła cała dumna z siebie i zadowolona.

Mamy pierwszą czerwieniejąca truskawkę miniaturkę.

I pierwszego pomidorka w wersji minimalistycznej. I czemu ten pomidorek jakoś taki dziwnie przypomina mi zasmuconych bohaterów Final Fantasy (co to ze spuszczoną głową, z włosem opadającym na lico stali i oddawali się zadumie), to ja nie wiem.

Ach, no i Ślubny dostarczył wczoraj nasiona kopru, który dzisiaj beztrosko wrzuciłam wierzbie wątłej pod pień. Zakupił też nasiona bazylii cytrynowej, którą dosiałam w donicy z ziołami i czekam niecierpliwie, bo bazylia dobra jest, a bazylia cytrynowa powinna być "dobrzejsza". (Dla wyjaśnienia, sam z siebie zakupił, nikt mu nie kazał, nikt nawet nie sugerował, że trzeba by coś jeszcze.)

niedziela, 27 maja 2012

Z ZIEMIĄ WE WŁOSACH

Z ziemią we włosach kończyliśmy wczorajszy dzień. I uprzedzam lojalnie, że dzisiaj będzie wpis ziemno-roślinny. Z dużą ilością zdjęć. Z kilkoma dramatycznymi historiami. Z paroma złośliwościami florystycznymi. Oraz z Małym łapiącym się w każdy kadr. Przykład? Proszszszsz bardzo...

Ale, żeby nie było, że robótkowo nie było nic zupełnie, to na początek trzeci rządek frywolitki, prawie cały. Przepraszam za wymięty stan przyszłej serwetki, ale między supłaniami nie wsadziłam jej między jakieś książki, tylko łupnęłam do szuflady robótkowej (mam taką szufladę w kuchni, a co!).

Poza frywolitką powstaje też haft i mam go już... łokieć, posługując się zamierzchłymi miarami. Dzisiaj powinno przyrosnąć, bo mam zamiar posiedzieć na tarasie i powyszywać. Miałam zamiar posiedzieć wczoraj wieczorem i podziubać igłą w materiał, ale nie wyszło, bo... może ujmę to tak, potępiamy działania grupy Enea, dostawcy energii elektrycznej, który postanowił zafundować nam wczoraj wieczór przy świecach oraz noc troski o lodówkę, która przy szóstym włączeniu i wyłączeniu prądu pokazała na wyświetlaczu, że ma takie warunki działania w głębokim poważaniu i nie będzie chłodziła komory lodówki. Ale ogarnęła się w końcu i po pukaniu jej w panel sterowania przez pięć minut postanowiła zająć się nie tylko zamrażalnikiem. Ale do drugiej w nocy była impreza chłodnicza, a jak się już w końcu położyłam, to Mały doszedł do wniosku, że on musi się przytulić i nie spałam do trzeciej nad ranem. A budzik Ślubnego zadzwonił dzisiaj o siódmej...

A teraz do rzeczy, czyli do ziemi. Będzie fotorelacja.
Najpierw Ślubny zakupił florę i przywiózł ją hurtowo, upychając w bagażniku i na tylnym siedzeniu.

Zielenina została wtargana na trzecie piętro i przez chwilę stanęła na korytarzu przed drzwiami. Przy czym udawała, że jest jej mniej, niż nam się wydaje i generalnie niewinna jest, nieszkodliwa i... bezwonna to nie, bo róża pachniała tak, że dech zapierało.

Galopem przenieśliśmy wszystko na taras i dokonałam pierwszego przeglądu zakupionych dóbr (Ślubny działał w sklepie samodzielnie i miał tylko powiedziane, że zioła chcę, koniecznie, wszystkie możliwe i truskawki, też koniecznie).

Okazało się, że dostałam malinę... w postaci samotnego, zadziornego patyka, który to patyk od razu grzecznie uprzedziłam, że jak się nie puści i nie zacznie przypominać choćby małego krzaczka, to marny jego los, skończy jako badylek do grzebania w ziemi w innych doniczkach. Nie wiem, czy malinowy patyk się przejął, ale mam nadzieję, że do niego dotarło, że na tym tarasie żartów nie ma.

Zioła dostałam wszelkie: bazylię, oregano, miętę, rozmaryn, tymianek, szałwię, estragon oraz dwa krzaczki ziół niezidentyfikowanych, podobno jadalnych... ale możliwe, że Ślubny postanowił zakupić szalej jadowity i pozbyć się żony raz a dobrze. A z tyłu, za ziołami widać część pelargonii.


Truskawki, zgodnie z zamówieniem, dotarły i nawet z owocami.

Róże są dwie jedna "na pniu" o wdzięcznej nazwie "True Love", co od razu zostało przemianowane na "True Blood", tym bardziej, że ma paskuda dorodne kolce.  Oraz druga, pnąca.
 


I dużo bluszczu, winobluszczu i parę lian wijąco-kwitnących.

 I żeby nie było nudno, to paręnaście innych kwiatków, traw i takich tam, co to ja nie wiem, ale ładne.

A później Ślubny wyruszył po ziemię i brakujące donice. Razem mam w tej chwili na tarasie prawie 700 litrów gleby! A to znaczy, że te 700 litrów zostało wtachane na trzecie piętro i przełożone do donic. Zdjęć z akcji sadzenia brak, bo strach było aparat wynieść w takie brudne i ziemne okoliczności przyrody. Mały też został przymusowo zamknięty w mieszkaniu, żeby się nie tytłał w piaseczku, torfie i innych brudach. Nie spodobało mu się, czemu dawał wyraz, siedząc na stopniu, przed drzwiami tarasowymi i drąc paszczę.
Ale za to mam udokumentowane, że przez chwilę mieszkaliśmy w mieszkaniu z okopem ziemnym (opcjonalnie barykadą workową) na tarasie. Mogliśmy ostrzeliwać nieprzyjaciela do woli i nie obawiać się wrogiego ognia.

Po czterech godzinach grzebania w ziemi i charakteryzowania się na ziemnego luda (tytułowa ziemia we włosach to nie była duża przesada), otrzymaliśmy taki oto obraz - zieleniny okiełznanej, popakowanej w schludne donice i czekającej na rozstawienie po kątach (niech wie, zielsko ozdobne i jadalne, że bytowanie u nas to nie wakacje u babci).

Na zdjęciu powyżej nie ma mojego warzywnika, który został ulokowany tuż przy oknie kuchennym, żebym miała ziółka na wyciągnięcie ręki. 

W warzywniku mamy, w kolejności "donicowania" od strony kuchni: dwie donice ziół plus szczypiorek, dwie donice truskawek, pomidory, donicę z czosnkiem i rzodkiewką oraz malinę w formie patyka obsadzonego lawendą, żeby ten patyk mnie chwilowo nie zmuszał do używania przy każdym rzucie oka na niego "motywatorów negatywnych", lawenda robi za bufor.

A taras w części wypoczynkowej wygląda tak:

W dalekim rogu jest wierzba zwana wątłą (oryginalna nazwa wskazuje na wschodnie, japońskie pochodzenie), bo zamiast zgodnie z rysunkiem poglądowym trzymać gałązki, jakby ją prąd popieścił, to ona się słania. Mam nadzieję, że jej przejdzie, bo jak nie...
Mamy też miniaturowy klon, który został ochrzczony jako metroseksualny, bo nie ma toto porządnego pnia, męskiego drzewa nie przypomina nawet od strony korzenia (wiem, bo sobie pooglądałam jego podstawy moralne), ale za to wdzięczy się, gnie słodko i wygląda jak zadbany delikatesik. Mam nadzieję, że zmężnieje.
I mamy też Ginkgo Biloba, czyli miłorząb japoński, który to miłorząb jakoś mi bardzo leży wizualnie i polubiliśmy się od pierwszego pomacania pnia. Tylko obawiam się, że drzewko okaże się niestabilne emocjonalnie i pełne kompleksów, bo... nazywa się "Troll" (tak mu na wielgachnej etykiecie wydrukowali). Trzeba mu imię wymyślić, żeby się nie zamknął w sobie i nie odmówił puszczania się w obszarze listowia.

I jeszcze zdjęcie łóżka wiszącego, które rzuciło się w sklepie na Ślubnego i wrzeszczało na niego: "Bierz mnie!". No to wziął, przywiózł, skręcił i twierdzi, ze nawet wygodne. Ja nie wiem i pewnie się nie dowiem, bo jak na moje, to na to łoże trzeba się kłaść w sposób dziwnie przypominający skok wzwyż, czyli wybić się, obrócić w powietrzu i liczyć na to, że się trafi ciałem na łóżko a nie obok. Przy okazji widać, że po drugiej stronie tarasu wylądowały roślinki mniejsze i kwitnąco-piękne, w tym hibiskusy (ukrywają się za krzesłem, kto by pomyślał, że to takie nieśmiałe).

Brakuje zdjęcia huśtawki, która jest w innej części tarasu, ale to nadrobię następnym razem.

I jeszcze dwa zdjęcia nie z tarasu, ale za to z kociem. Najpierw kocio w wersji salonowej, siedzącej.

Oraz doskonała ilustracja tego, że pozostawienie czegokolwiek na sofie jest działaniem z gruntu (po tylu litrach ziemi przemieszanej własnoręcznie, to mi się teraz "grunt" do każdego zdania pcha) błędnym i powodującym problemy z odzyskaniem mienia, czyli Mały uwalający sie na sweterku właściciela oraz jego ipadzie.

Mam nadzieję, że wielbicielki zielenin, donic i skrzynek z roślinnością poczuły się usatysfakcjonowane. O tarasowych zieleninach będzie teraz częściej, ale spokojnie, tylko z okazji wielkich wydarzeń florystycznych, czyli jak coś się pożegna ze swoją donicą (wydarzenia tragiczne) lub coś mi zakwitnie lub dostarczy żywności do konsumpcji (wydarzenia zasługujące na chwalipięctwo).
Stan na dziś jest taki - wydaje się, że wszystko śpiewająco przetrwało przesadzenie, trzyma liście w postawie "na baczność" i nie usiłuje zdezerterować z szeregów flory tarasowej (no, może jeden krzaczek truskawek ma gorszy moment, ale to się na niego pokrzyczy, napoi i da do zrozumienia, że lepiej niech się podniesie ze stanu zwątpienia w siebie).

czwartek, 24 maja 2012

RÓŻOWA LANDRYNKA PODRÓŻNA

Słodko landrynkowe różowości zostały skończone, uprane i wysuszone w stanie leżącym. Niewątpliwie kolorek i przyjemność robienia poprawiła mi humor. Efekt końcowy też bardzo pozytywny i "uśmiech wywołujący".

Na wszelki wypadek, dla osób zainteresowanych technikami blokowania różnych dzianin zrobiłam zdjęcia poglądowe w stanie "drucianym, naciągniętym".

Jak widać w środku są dwa druty, żeby równo rozciągnąć boki otulacza. Na górze i na dole druty służą do naciągnięcia "zębiszcz".

***
Wczoraj na tapecie był haft prezentowo - niespodziankowy i tu odnotowałam częściowy sukces, bo jestem w połowie, a nawet ciut ciut po połowie. A przecież każdy wie, że drugi etap idzie szybciej, bo koniec widać :) Przy okazji haftowania dosłuchałam do końca "Sto lat samotności" Marqueza i niniejszym, oficjalnie składam podziękowania dziewczynom, które tak skutecznie mnie "zanęciły". 

***
Za to dzisiaj posupłałam drugi rządek frywolitkowej serwety Renulka. Tu proszę sobie wyobrazić mnie w postaci rozanielonej i wsiąkniętej na amen. Strasznie, okropnie, potwornie mi się frywolenie podoba. Mam wrażenie, że to jest najpiękniejsza forma robótek ręcznych, jaka istnieje. I wiem, że jeszcze wiele godzin przede mną, zanim to, co wychodzi spod moich łapek, będzie doskonałe, ale nawet w tej chwili tworzenie form nie do końca doskonałych sprawia mi gigantyczną frajdę.

Obawiam się, że im dalej w las, tym częściej będę Was zamęczała tworami supłanymi.

***
A teraz z innej beczki, a raczej z innego pomieszczenia. Lecimy galopem do sypialni, łapiemy zakręcik, żeby mieć odpowiednią perspektywę i co widzimy? Widzimy nową narzutę łóżkową, wielkości małego żagla (grot może być albo bezan chociaż :). Oczywiście nie ma takiej możliwości, żeby nasz sztandarowy model nie załapał się na zdjęcie, więc macie dwa w jednym: nową narzutę i kocia.

A w temacie kocia jest jeszcze jedna wiadomość - nasze kocio jeszcze raz pokazało, że delikatuśne jest i marudne. Taras już mu nie straszny, ale jego wyjście zawsze wyglądało tak samo. Wylazło kocio, posnuło się bez celu, siadło na tyłku, pogapiło się w niebo, pomiaułaczało do jaskółek i oddalało się do domu. Wyszło mi, że Małemu na tarasie brakuje podstawowej rzeczy. Wyniosłam, położyłam i od razu Mały poczuł się lepiej:

Ręczniczek musi być, bo tylko na ręczniczku można się płożyć, pokładać, wyciągać i przysypiać na jedno oko.

***
A w weekend lub tuż po weekendzie... pojawi się na blogu zupełnie nowy temat... Brahdelt się ucieszy i Squirk się ucieszy... booooooo... spadł na nas niespodziewany deszcz mamony i Ślubny postanowił jednak spożytkować te srebrniki na stworzenie w tym roku zaczątków infrastruktury tarasowej. A to oznacza, że będą fotki zieleniny rosnącej i omdlałej (jak zapomnę podlać), będą bulwy, pnącza, liany i zioła. Trochę mi słabo, ale trudno, zieleń podobno uspokaja, to może mnie nie trafi od nowych obowiązków.

wtorek, 22 maja 2012

JA MAM COŚ Z GŁOWĄ

Do udowodnienia tezy postawionej w tytule przystąpimy metodycznie i wystarczą trzy kroki, by się przekonać, że coś jest "na rzeczy".

Po pierwsze mam coś z głową, bo zapomniałam zabrać w podróż najważniejszego z Waszego punktu widzenia przedmiotu, czyli... aparatu fotograficznego. Buuuuuuuuuuuu... A tyle pięknych rzeczy było do uwiecznienia po drodze. Była budowana w pocie czoła (gorąco było) autostrada. Były lasy i pola oraz żywina w postaci krów. Były tirówki przy drodze Warszawa-Białystok w wyzywających strojach i szpilkach do nieba. Były przedziwne nazwy miejscowości ("Zagroby" na ten przykład) i była oczywiście Landrynkowa Robótka Podróżna.

Robótka nie została zrobiona w całości, bo uskutecznialiśmy ze Ślubnym konwersacje podróżne, a wtedy ja zaczynam machać łapami, a jak macham, to nie dziergam, a jak nie dziergam, to mi nie przyrasta. Ale i tak jest nieźle, bo dwie trzecie różowości jest, na razie w postaci smętnej:


Kończę Landrynki już w domu i pewnie wystarczy im jeden wieczór oglądania seriali.

***
Po drugie mam coś z głową, bo mam rozgrzebanych robótek i projektów więcej, niż najbardziej szalona ustawa przewiduje, ale... oczywiście musiałam dołożyć jeszcze jedną. No, ale zrozumcie, nie mogłam inaczej, no nie dało się, bo... Rodzona Moja Mamusia zaszalała prezentowo i dostałam narzędzie zbrodni, tortur, jak zwał, tak zwał - dostałam w końcu do łapy igły do frywolitek.
Czółenko już mi nie obce, do igły podeszłam jak do... jeża lub jeżozwierza i co się okazało? Że ja jednak zostanę kobietą frywolną o charakterze nieortodoksyjnym, bo igła leży mi znacznie bardziej. Bo robię szybciej, równiej i jakieś to takie bardziej naturalne dla  mnie. Ale co się dziwić, jak się całe życie z drutami w rękach przesiedziało, to taki skutek, że mi lepiej, jak mam ostre żelastwo w łapach.
W ramach ćwiczeń praktycznych otworzyłam sobie blog Renulka i jej miodowa serweta staje się moją Rudą Serwetą Ćwiczebną. 
Stan na wczoraj był taki - motanie motywu centralnego:

 
I jeszcze dla tych, którzy nie wiedzą, jakim potencjalnie zbrodniczym narzędziem jest igła do frywolitek prezentuję ją w pełnej krasie:


Lepiej nie wkurzać frywolącej igłą kobiety, bo jak jej się rąsia za daleko wysunie, to... można doświadczyć seansu akupunktury ekstremalnej.

***
Po trzecie mam coś z głową, bo dwa projekty krawieckie nawet nie zostały tknięte małym paluszkiem odkąd wróciłam do domu (foch na materię spodniową nadal mi nie przeszedł i na sam widok niebieskich nogawek prycham i oddalam się z godnością), a tymczasem będą powstawały kolejne dwa. No, ok, może nie od razu i nie od jutra, ale jednak. Czemu? Dlaczemu? Pisałam, że Rodzona Moja Jedyna poszalała prezentowo i Ślubny dostał wymarzony czarno-biały materiał moro na Spodnie Z Mnóstwem Kieszeni:


I teraz molestuje mnie o uszycie, ale na szczęście chyba nie będzie wymagał ich "na wczoraj", tylko na "za chwilę", to może troszkę poleżeć.
A ja dostałam materiał frywolny na Spódnicę Imienia Mnóstwa Metrów Bieżących:

 

Będzie z pełnego koła i na czarnej halce... a co!

***
Informacja kocia - Mały naszą dwudniową nieobecność przyjął z godnością. Zostawał pierwszy raz sam w nowym mieszkaniu, ale mam wrażenie, że całe te dwa dni przespał, bo śladów aktywności nie było żadnych. Ale za to nawrzeszczał na nas przeokrutnie, dając wyraz swemu niezadowoleniu, zanim jeszcze zdążyliśmy drzwi otworzyć. Dobre pięć minut się skarżył, w tonacji histeryczno-roszczeniowej.

piątek, 18 maja 2012

ALEŻ MNIE WCZORAJ... TRAFIŁO

Od razu przejdę do sedna, bo jak z siebie nie wyrzucę, to możliwe, że się uduszę.
Wczoraj to było, wieczorem. Ślubnego nakarmiłam spaghetti. W ramach rewanżu zostałam napojona kawą i napchana truskawkami z bitą śmietaną i tak koło dwudziestej zero zero, zaproponowałam, że może jednak przeniesiemy się z sofy w salonie na antresolę, to Ślubny zajmie się swoimi rozrywkami, a ja sobie poszyję.
Ślubny się zajął, owszem, dojadając truskaweczki,a ja siadłam do szycia niebieskich Spodni Bez Niczego
I tu się od razu zapytam, grzecznie i nienachalnie: Czy jakaś paskuda tak mi pozazdrościła materiału, że mi go zauroczyła negatywnie, czyli zheksowała??? Trzeba było uprzedzić, to bym czerwoną kokardkę na tych metrach zawiązała :)
Cała pozytywnie nastawiona (po tych bitych śmietaną truskawkach) nawlekłam nici, złapałam jakiś kawałek materiału, żeby sobie ścieg ustawić i... maszyna dość dosadnie pokazała mi, że tego materiału szyć nie ma zamiaru. Jedyne, co może "temu materiału" zrobić, to może sobie na nim pętelki robić, nitki naciągać i generalnie stroić fochy.
Moja pierwsza myśl - maszyna ostatnio była czyszczona i oliwiona, może jej coś źle skręciłam z powrotem (prawdopodobieństwo bliskie zera, ale...), no to wywlokłam inny materiał, z którego szyłam wcześniej, dałam Zośce na pożarcie i co? Oczywiście szew jak złoto, a maszyna aż mruczy z ukontentowania.
No to poeksperymentowałam sobie ze zmianą nici, zmianą igieł, zmianą naciągu nitki i i paru innych ustawień. Przy okazji dawałam werbalne oznaki mojego nieukontentowania, wnerwienia i generalnego "mania po kokardkę". Efekt?
W kwestii spodni to efekt jest taki, że maszyna raczyła łączyć w kupę podetknięte jej dwa kawałki materiału, ale kompletnie bez entuzjazmu. Po dzisiejszej rozmowie z Moją Rodzoną Mamą doszłyśmy do wniosku, że splot tego materiału jest taki, że tkanina nie ma żadnego "napięcia" i w trakcie szycia "wsiąka" w okolice ząbków w transporterze. Pomaga nieco silne naciągnięcie materiału przed i za stopką.

Poniżej ilustracja tego, co się z materiałem dzieje:
 
Szwy boczne udało mi się wczoraj zwalczyć. Natomiast szew środkowy mam zamiar wzmocnić innym materiałem. Raz, że będzie wytrzymalszy, a dwa, to jak maszyna dostanie do pożarcia ten "cudnie giętki" materiał opakowany w dwie warstwy innego, to powinna sobie poradzić.

Ale jest też efekt drugi wczorajszego "mania po kokardkę". Ślubny po mniej więcej pół godzinie mojego werbalnego okazywania niezadowolenia z życia i szycia, stwierdził, że "Gwiazdka się zbliża" i w porozumieniu i przy współudziale Teściowej Swojej, a Mojej Rodzonej Mamusi, dokonają składkowego zakupu nowego sprzętu. Bo on wierzy, że w tym wypadku droższe może okazać się lepsze, a ja go nie będę wyprowadzała z błędu. Wizja cudna, ale humoru spodniowego mi nie poprawiła.

Miałam zamiar dzisiaj szyć dalej spodnie, ewentualnie skroić pomarańczową sukienkę, ale jak weszłam rano do Kącika i popatrzyłam na te spodzienkowe nogawki, to zdałam sobie sprawę, że nie jestem w nastroju na kolejną rundę wrestlingu z materią, ślicznie i porządnie poskładałam wszystko na kupki i oświadczyłam Kącikowi, że go porzucam i wrócę, jak mi przejdzie, po powrocie z weekendowego wyjazdu. Czyli strzeliłam focha :)))

***
A właśnie. Wyjazd równa się parę ładnych godzin w samochodzie,  równa się okazja do dziergania, równa się potrzeba wykombinowania, co dziergać.
Tradycyjnie będzie - Podróżny Otulacz, tym razem w różowościach wszelakich, żeby mi się humor poprawił po tym koszmarze krawieckim.
Zaczęłam sobie grzecznie dzisiaj, kontynuować będę na trasie Murowana Goślina - Łomża oraz Łomża - Zambrów i w końcu Zambrów - Murowana Goślina.

Oczywiście robiony od środka i oczywiście na brzegach pawie oczka, żeby był śliczny, estetyczny. Ale tym razem kolorowy, w trzech odcieniach różowości.

***
Aaaa teraz, specjalnie dla wielbicielek będę ujawniała nieznane fakty z życia Małego.
Mały na co dzień jada suchą karmę, mokrą karmę i wołowinę po rzeźnicku, czyli na surowo. Mleka nie dostawał nigdy, bo nasza poprzednia kotka była na mleko uczulona, więc nie dostawało go żadne z czworonogów i jakoś tak zostało. Ale Mały nie do całego nabiału ma podejście negatywne. Jogurcik zje... bitą śmietanę zje... serek homogenizowany zje... i... lody, najlepiej czekoladowe. Ale! Nie z miseczki, talerzyka czy innego gara. O nie! Kocio jogurt i te inne jada tylko i wyłącznie z łyżeczki karmiony dopaszczowo. Jak ma na talerzyku albo w misce to nawet nie tknie.
Oto Mały w akcji wyżerania bitej śmietany z łychy.

To ja teraz pójdę, omijając szerokim łukiem Kącik Szalonej Rękodzielniczki i sobie powyszywam, przy okazji ogarniając mentalnie rzeczy, których nie można żadną miarą zapomnieć jutro zabrać ze sobą. I poczekam na Ślubnego, który dzisiaj wizytował stolicę w celach zawodowych i doniósł niedawno, że już wracają (on i wspólnik), ale "w korkach"... też mi odkrycie, przecież nawet w telewizji mówią, że trasa Warszawa - Stryków (via Łowicz) to droga przez mękę.
Co najlepsze jutro Ślubny zaliczy powtórkę z rozrywki (bo jedziemy dokładnie tak samo, przez Warszawę), ale sobota może trochę zmniejszy poziom zakorkowania.

To ja będę, jak wrócę, czyli w poniedziałek. Pogodnego weekendu.

środa, 16 maja 2012

PROSZĘ O USPRAWIEDLIWIENIE

Proszę o usprawiedliwienie ostatniej nieobecności autorki tego bloga. Nieobecność spowodowana była odczuciem nagłych potrzeb krawieckich i literackich. 

Z poważaniem
AJM

No właśnie, przepraszam, że mnie nie było, ale najpierw wessały mnie książki, a później poczułam nagły pociąg do maszyny.

***
W ciągu ostatnich czterech dni przeczytałam:
- "Bóg rzeczy małych" - Arundathi Roy - mam mieszane uczucia, ze wskazaniem w kierunku tych pozytywnych.
- "Tricked" - Kevin Hearne - czwarty tom sagi o druidzie... słabiutko, oj, słabiutko...
- "Więzień nieba" - Carlos Ruiz Zafon - przyjemne zaskoczenie, ale mam zastrzeżenie - to jest za krótkie!!! Proszę nie pisywać takich króciutkich powieści, panie Zafon.
- I zaczęłam "Opowieść o Blanche i Marie" - Per Olov Enquist - i po przeczytaniu pierwszej części czuję się jakaś taka... brudna.
- Iiiiiiii - dzięki gorącym namowom zaczęłam czytać "Sto lat samotności" Garcii Marqueza - ojej! bajka... Bardzo mi się podoba.

***
Między jedną linijką tekstu a drugą dziergałam sobie grzecznie Tarasową Tunikę - zbliżam się do dekoltu. I wyszywałam prezent niespodziankę - jestem mniej więcej w jednej trzeciej haftu, ale nauczyłam się już wzoru na pamięć, więc idzie szybciej.

***
A krawiecko - hmmm, to może ja pokażę, jak wygląda w tej chwili Kącik Szalonej Rękodzielniczki, w którym to magicznym kąciku dzieją się dwa ciuszki na raz:

Pisałam ostatnio, że w przytomności Ślubnego, zaciągniętego podstępem do second handu, zostały nabyte materiały dwa. I to materiały, które ewidentnie miały wylądować u mnie, bo jakoś tak od razu było wiadomo, co z nich, z czym, po co, na co i dlaczego.

Z miękkiej, bardzo lejącej błękitnej materii w granatowe paski skrojone są już spodnie.

Materia oryginalnie była chyba jakąś zasłonką, lambrekinem, pasmem zasłaniającym widoki lub inną wielką zazdrostką, bo miało toto ponad trzy metry długości, ale szerokości 90 centymetrów. Okazało się, jednak, że starczyło na dokładnie takie spodnie, jakie za mną łaziły od dłuższego czasu. Spodnie Bez Niczego - bez kieszeni, bez szlufek, ozdóbek, bez paska nawet. W tym modelu nawet zamek nie chce się narzucać i jest wszywany z boku. A do tego "niczego" są mega szerokie nogawki. Materiał jest idealny na takie letnie spodnie - bardzo miękki, lejący się, leciutko elastyczny i relatywnie cienki, ale nie prześwitujący - jak na moje niezbyt wprawne oko, to jest bawełna z jakąś domieszką.
Chcę, żeby były luźne, więc skroiłam rozmiar większe i pogłębiłam tylko zaszewki, żeby nie mieć w pasie smętnie wiszących nadmiarów materiału. Oczywiście wiązanie jest przewidziane, więc dwa centymetry luzu będą maskowane pod kokardką :)
Spodnie już skrojone i przygotowane do szycia. Powinny powstać jutro - prezentacja najpóźniej w piątek.

A to jest, drodzy moi, zestaw, z którego powstanie letnia sukienka.

Pastelowa pomarańczowa sztuczność materiałowa, która została zakupiona w formie prześcieradła z gumką na łoże wielkości boiska piłkarskiego. Po pozbyciu się gumki okazało się, że jest tego nieco ponad dwa na dwa metry. Pomęczył mnie przez jeden dzień dylemat kolorystyczny - co dodać do wielkiej pomarańczowej plamy, żeby przestała mieć mdlące oddziaływanie i olśniło mnie, że fiolet będzie idealny. A zatem moja siateczka, z której powstała tunika Feniks z Popiołów będzie tutaj robiła za dodatek. Do tego lamówka z identycznym fioletowym odcieniu, do zaznaczenia cięcia pod biustem i powinno być ślicznie.
Wykrój już zrobiony, zamek kupiony, zostało kroić i szyć. Tutaj planuję trochę przeróbek i działań "w stylu dowolnym", między innymi przeniesienie zamka z tyłu na bok.

***
A tak poza tym, to muszę bardzo szybko pomyśleć nad Robótką Podróżną, bo zapowiada nam się weekend wędrowny. To, co robię w tej chwili nie nadaje się do samochodu. Tunika ze względu na to, że ciągnę nitkę z wielkich szpul i to jeszcze dwóch.
Wyszywać na polskich drogach się nie da, bo nawierzchnia nie taka idealna. Tym bardziej, że tam się liczy niteczki milimetrowej szerokości, więc nie ma szans, żebym trafiała igłą tak precyzyjnie.
Pewnie jakiś szal albo chusta się zadzieje, ale muszę zdecydować, co, z czego i jaki wzór.
Oczywiście raport z przyrostu robótki w czasie podróży będzie, żeby tradycji stało się zadość.

***
A na koniec krótki dramat w jednym akcie - byłam dzisiaj w pasmanterii. Takiej, co to mam najbliżej do niej. Wcześniej wizytowałam przybytek raz i oprócz wrażenia, że jest to najubożej zaopatrzona pasmanteria w okolicy (ale i tak nie najgorzej), nie odniosłam żadnych szkód emocjonalnych i estetycznych. Ale dzisiaj... W drzwiach rzucił się na mnie manekin krawiecki w stanie rozkładu (aż żałuję, że fotek z ukrycia nie zrobiłam, bo to się opisać nie da). Przy czym to jest siostra mojej Denatki, więc mi się żal zrobiło tym bardziej. Pod ladą, ale doskonale widoczne dla klientów upchnięte zakurzone, zepsute maszyny do szycia. Na półkach i dokoła ogólny obraz nędzy i rozpaczy. A do tego wyszła do mnie z zaplecza pani, która... przykro pisać, ale na pewno cierpi na deficyt mydła w domu, a była dziesiąta rano, początek pracy, czyli ona taka "higieniczna" przybyła z domowych pieleszy. Nabyłam galopem, co miałam nabyć i uciekłam na świeże powietrze. A żeby było zabawniej, to to jest nie tylko pasmanteria, ale także salon szyjący suknie ślubne... Tłumu klientek to oni raczej nie mają.

sobota, 12 maja 2012

ATOLI BIKINI ATOLEM JEST

Nieumiarkowanie mnie dopadło, aczkolwiek nie w jedzeniu i piciu, ale w szyciu (ups, rym, przepraszam). Szycie bikini w kolorach chińskiej demokracji ludowej okazało się zajęciem porywającym, satysfakcjonującym (trudne słowo) i dającym szybkie efekty końcowe.
A jak jeszcze przymierzyłam te ozdobne skrawki, dokonałam nieznacznych poprawek - głównie wycinając tu i tam nadmiar (!!!) tkaniny - i odziałam się w skrawki ponownie, to doszłam do wniosku, że pierwszy raz w życiu czuję się w skąpym kostiumie dobrze. Stan dla mnie niecodzienny, trzeba było korzystać z wewnętrznej euforii. No to skorzystałam i uszyłam dwa kolejne komplety.
Całościowy urobek - uszytek wygląda tak:

 

Bikini Chińskie - pierwsze szyte - jest wszędzie wiązane, a wiązania lecą przez tuneliki, w majteczkach też. Oczywiście musiałam przy szyciu tego kompletu zachować się jak Kopciuszek zaczadziały od zbyt długiego siedzenia przy popielniku. Bo przecież, żeby zaoszczędzić sobie roboty nie doszywałam osobnych wiązań przy staniczku, tylko pociągnęłam w górę lamówkę zewnętrznej części miseczki. Ale to, że ręczenie podszywałam metry lamówek i zszywałam je również ręcznie na pół, to już nie wspomnę (sześć godzin dziubania igiełką)!!! To trzeba być naprawdę niespełna rozumu, przyznaję, ale tego się chyba nie da leczyć :)


Aaaa, zdjęcia dzisiaj wyszły spod palca wskazującego Ślubnego, który przy okazji fotografowania powyższego kompletu skomplementował mnie (chyba...) twierdząc, że "ja mam większe", w sensie że biust mam większy niż Denatka. No mam :))) Denatka leci standardem :)

Bikini Burzowe - to w nawiązaniu do tej apokaliptycznej nawałnicy, która wczorajszym wieczorem pałętała mi się po moim niebie. Wiecie, jak się "ciekawie" przeżywa burzę na najwyższym piętrze, mając okna z każdej strony świata i na dachu też? Jakby się trafiło w środek burzy w szklanej klatce :))) Niezapomniane przeżycia.
Ale do rzeczy, czyli do bikini. Powstało z resztek po burzowej bluzeczce. Do tego metry białej wstążki. Całość słodka i z kokardkami, i bardzo twarzowa, o ile twarzowe może być coś, co się nosi na... korpusie :))

W ramach modyfikacji wiązanie przy majteczkach jest nie w tuneliku, ale przyszyte na stałe - też wygodne.

I Bikini Hiszpańskie, czyli czerwień (ta sama dzianina, co w pierwszym), ale tym razem z czarną wstążką. Tym razem dół na gumce, bez wiązań.

I to by było na tyle, w tym sezonie nie planuję stworzenia ani jednego bikini więcej. Wykrój zostawiłam, będzie na przyszły rok, bo sprawdził się doskonale. Szczególnie staniczek, o który bałam się najbardziej, że będzie niedopasowany, odstający i nie trzymający niczego, okazał się rewelacją.

***
Kto pamięta bilonik euro, którego maniakalnie szukałam przed wyjazdem Ślubnego do Mediolanu? Tak, dobrze kombinujecie, znalazł się! Gdzie był? Otwieram dzisiaj swoją własną szufladę górną w biurku, bo spinacz był mi potrzeby, palcem wskazującym prawej dłoni rozgarniam bałagan wewnątrz szufladowy i co się ukazuje moim pięknym, krótkowzrocznym oczom... euro leży, na samy  wierzchu, w pudełku ze "wszystkim super przydatnym, niezbędnym i podręcznym". Luzem leży, nie kryje się. Poniżej zdjęcie poglądowe:

Lewy dolny róg - bilon jak wół, a nawet kilka wołów (reszta upchnięta pod bałaganem powierzchniowym). Zostawiłam, gdzie jest. Teraz przynajmniej jest zlokalizowane. Tym samym odszczekuję wszelkie niecne myśli, jakie mi przyszły do głowy w kwestii tego, kto mógł nam dokonać ewentualnego zaboru mienia, hau hau.

***
I jeszcze Mały - też zdjęcie poglądowe, ukazujące na jaskrawym przykładzie, co może mały czworonóg zrobić z własnym dywanikiem, jeśli traktuje go jak latający (opcjonalnie - ślizgający się) dywan. Przy czym skotłowanie podłoża nie przeszkadza wcale się na nim uwalić i odpoczywać po wielkim wysiłku rozrabiania i ganiania się, z akcentem na "się", bo nikt w czasie upałów nie miał siły kocia rzeczywiście ganiać.


***
Uprzedzam, że nadal będę szyła. Rozbisurmaniłam się przeokrutnie. Nabyłam dzisiaj materię na dwie sztuki odzieży  - w ulubionym second handzie oczywiście, w przytomności Ślubnego :))) 
Będę też dziergać dalej Tunikę Tarasową - jestem na poziomie podkroju pach i swoim zwyczajem nabieram właśnie oczka na główki rękawów, żeby je robić w górę razem z tyłem i przodem.
Będę dalej haftować prezent - niespodziankę i zgłębiać japońskie techniki haftu, podsunięte uprzejmie przez Brahdelt, która sama się zaraziła wirusem wyszywania, ale uparcie twierdzi, że to przeze mnie :))) Zajrzyjcie do niej, jakie cuda wyszywa.
I będę słuchać czwartego tomu sagi o druidzie Kevina Hearne'a, angielski tytuł "Tricked". Po polsku wyszły trzy poprzednie tomy: "Na psa urok" ("Hounded"), "Raz wiedźmie śmierć" ("Hexed") i "Między młotem a piorunem" ("Hammered"). Tłumaczowi ukręciłabym coś za te tytuły i jeśli tak samo "barwnie i z polotem" przetłumaczył wnętrzności książek, to ubolewam. Ale angielski oryginał jest lekturą lekką, przyjemną, z humorem i wieloma doskonałymi cytatami. I skoro zwalamy winę na innych, to winnym za moje czytanie o druidzie jest Ślubny, bo to on znalazł i zasugerował sprawdzenie, co to warte.