Przenosiny

wtorek, 31 stycznia 2012

MIAŁO BYĆ TURKUSOWO, BĘDZIE "TWARZOWO"

Specjalnie czekałam z pisaniem do dzisiaj, bo naiwnie miałam nadzieję, że uda mi się wczoraj wieczorem skończyć korpusik turkusowej Tanit-Isis. I nawet mi się udało, ale... 
Jak na porządną dziewiareczkę przystało usadowiłam się pełna dobrej woli na sofie, obłożona drutami, laptopem ze słuchawkami, kieliszkiem wina i kotem. Odsiedziałam grzecznie dwie godziny, machając drutami jak w transie i... efekt mnie nie usatysfakcjonował (trudne słowo).
Nie wiem, co zaszkodziło, czy kot, co się wiercił i domagał niepodzielnej uwagi? Czy wina było za dużo/za mało (niepotrzebne skreślić)? Czy słuchanie "Shoguna" nie wpłynęło na mnie kojąco (polecam książkę, doskonale się słucha, jeszcze lepiej czyta - w dowolnym języku)?
W każdym razie mój pomysł na wykończenie dekoltu zostanie unicestwiony, ale porządna jestem, zdążyłam zrobić zdjęcie przed zagładą.

W tej chwili idea jest taka, że będzie prosta wywinięta plisa w kolorze białym. Czemu białym? Bo jakby była turkusowa, to już nawet na rękawy trzy czwarte nie miałabym szans - robienie z resztek rządzi się swoimi prawami. Potrzeba posiadania najkrótszych nawet rękawów wygrała z jednolitością kolorystyczną wykańczania góry.

Poza tym kluje się we mnie pomysł na dwa ozdobne szale. Jeden z czarno-srebrnej bawełny (został mi jeszcze jeden motek po karnawałowej chuście), a drugi z bawełny przecudnie rudej. Przy czym zaczynam rozważać opcję wydziergania jednego z nich nie na drutach a na szydełku. Ot, taki szalony pomysł, ale co z niego wyjdzie... kobieta zmienną jest, szczególnie kobieta we wstępnych, koncepcyjnych etapach szału twórczego.

Iiiiii czeka mnie szycie wielkopowierzchniowe, bo wczoraj zostały zamówione tkaniny na okna do całego mieszkania - jakieś dwadzieścia metrów bieżących. 
Iiiiii oprócz nich Ślubny zażyczył sobie również wyprodukowania okrągłych poduch na krzesła kuchenne, w eleganckim czarnym kolorze. Zobowiązał się nawet do zakupu gąbki, żebym miała co w te poduchy wtykać. Nie wiem tylko, czy wie, że spadnie też na niego przycinanie tej gąbki do kształtu idealnego koła... jak nie wiedział, to już wie, bo czytuje. Materiał na poduchy muszę jeszcze wybrać, żeby czerń była czarna, a sama tkanina wytrzymała na użytkowanie pośladkowe. 
Iiiiii... jeszcze narzuta i poduchy na łóżko w sypialni, tym razem dla odmiany w eleganckim fioletowym kolorze, ale tutaj może się okazać, że nabędziemy komplet drogą kupna na ulubionym portalu aukcyjnym. Bo jest taki idealnie pasujący, natomiast mam problem ze znalezieniem odpowiedniego materiału, który umożliwi własnoręczne stworzenie narzuty. Dlatego zapewne coś "na już" kupimy gotowe, a później spokojnie będę się rozglądać za tkanina na drugi komplet.

A w ogóle, to jutro będzie łóżko!!! O, nieznany święty, odpowiedzialny za szybkość dostaw w sklepach meblarskich, dziękuję bardzo! Jednak spanie na podłodze ma swój urok, ale do trzydziestego roku życia, później wstawanie z nizin zaczyna przypominać mało atrakcyjny występ kobiety-nie-gumy.

Żeby zadośćuczynić fankom Małego, poniżej zdjęcie kocia w trakcie pierwszego polegiwania na Lotniskowcu. Po polegiwaniu numer jeden i stwierdzeniu, że powierzchnie sofy są nieograniczone i można się na niej wyciągać w dowolnym kierunku i rozpłaszczać na dowolnym boczku, kocio regularnie wieczorami zajmuje upatrzone pozycje na Lotniskowcu i posapuje z ukontentowania.

I tak, to na zdjęciu, to czubek mojej głowy - podkreślam - mojej - i nawet nie będę wredna i nie powiem, że to jedyne, co mogę ze swojej osoby pokazać.

Po objawieniu lica oraz pleców Ślubnego wiadomo było przecież, że mi nie darujecie i trzeba się będzie twarzowo ujawnić. Ale!!! Od razu uprzedzam, że na zdjęcia robótek firmowanych moją twarzą, nie ma co liczyć. Bo ja tak mam, że nienawidzę, jak mi się robi zdjęcia. Jak już komuś się uda mnie dogonić z aparatem, pstryknąć cokolwiek i ujść z życiem z zasięgu moich łap próbujących rozerwać na strzępy aparat i jego posiadacza, to i tak później 99% zrobionych fotek podlega cenzurze i zostaje unicestwionych przeze mnie osobiście, jednym celnym walnięciem w klawisz "delete" albo jakikolwiek inny odpowiedzialny za funkcję "wywal na wieki". Ta fobia pewnie ma nawet jakąś uczoną nazwę.
Potraktujcie zatem poniższy ekshibicjonizm wizualny jako wydarzenie szczególne i jednorazowe. Ale za to będą fotki z okresu długo-  i krótkowłosego. 

Na początek zamierzchła przeszłość, czyli Agnieszka z włosami dłuższymi niż norma przewiduje i bonusowo jedno ze zdjęć, na których nie wyglądam, jakbym miała za sekundę udusić fotografa.

Dla odmiany fotografia stylizowana na Madonnę z... długimi włosami oczywiście.


I czas na włosy krótkie - prosto od fryzjera - zdjęcie artystyczne - wizja Ślubnego.

Jednak dość szybko okazało się, że krótkie włosy są fajne i bardzo łatwe w utrzymaniu na co dzień - schną szybko i nie trzeba ich rozczesywać godzinami, ale... w chwili obecnej jestem na etapie przejściowym, czyli ni w pięć, ni w dziesięć, bo wracam do nieco dłuższego upierzenia, ale na pewno już nie do pasa! Coś pośredniego.

I skoro był już kot i nawet - o cudzie! - byłam ja (nie przyzwyczajamy się do tego!), to nie może zabraknąć Ślubnego.
Wspominałam, że kiedyś dla żartu zrobiliśmy mały fotomontaż zatytułowany "Piękny i Bestia". Oto on. Ja w roli niepozornej Bestii i "piękny" Piękny, którego już znacie.


A teraz idę testować, gdzie na nowych metrach kwadratowych najlepiej się będzie ćwiczyło jogę. Mam do wyboru: duże powierzchnie do wdzięcznego machania kończynami w kuchni, ale tam są płytki i jak mi choć centymetr skóry zjedzie z maty do ćwiczeń i dotknie tej płytkowej zimnicy, a jak to jeszcze będzie kawałek skóry na brzuszku, to zamiast Power Yogi będzie Pisk Yoga. Mogę też spróbować się zmieścić w przejściu z przedpokoju, między kuchnią a salonem - na podłodze panele, czyli przyjaźniejsze powierzchnie do przypadkowego dotykania brzuchem i pewnie ta opcja zwycięży.

PS. Meblarz poprosił Ślubnego, czy możemy mu podesłać, jakieś ładne zdjęcia kuchni, bo te, co zrobił Zięć Meblarza są brzydkie :))))))) Komentarz Ślubnego do powyższej prośby, skierowany do mnie w trakcie przekazywania zabawnej informacji, cytuję dosłownie: "he he he, ho ho ho".

piątek, 27 stycznia 2012

Z MROŹNEJ POTRZEBY

Najważniejsza informacja dnia dzisiejszego - SZYŁO SIĘ!!! W końcu po dwóch miesiącach krawieckiego postu usiadłam do maszyny.
Nie będę się rozpływać nad komfortem szycia, kiedy ma się wszystko w zasięgu ręki i nawet potrzeba prasowania nie powoduje pielgrzymek po powierzchniach mieszkalnych, tylko wymusza podniesienie tyłka z krzesełka i zrobienie dwóch malutkich kroczków.

A szyło się z mroźnej potrzeby, ale od początku. 
Zimą na głowę założę wszystko, tylko nie zwykłą czapkę wełnianą. Tymczasem temperatura za oknem spadła do normalnych zimowych poziomów. A że słoneczko mruga zachęcająco, to mnie wynosi na długie spacery rozpoznawcze (trzeba poznać okolicę bliższą i dalszą). W ramach ogrzewania łepetyny w czasie zimy noszę takie sportowe cudo - najlepiej to chyba określić wiązaną chustką. 
 
 

Ale... chustka, co widać, ma intensywny żółty kolor (zdjęcie łaskawie nie oddaje tej intensywności w 100 procentach). Do beżowej kurtki może być, choć i tak przypominam wtedy podeschnięty od dołu słonecznik. Widać mnie z daleka przez to żółte na głowie i nawet maszerując szosą bez chodnika, nie ma obawy, żebym pozostała niezauważona. Ale problem się pojawia, kiedy chcę założyć czerwoną kurteczkę...

Dlatego żółta chustka została skopiowana w kolorze szaro-granatowym.

I projekt ten podpada pod recyckling, bo nieświadomym dawcą materiału został Ślubny... chustka została skrojona z jego ręcznika noszonego na saunę (tylko do tego się nadawał, bo nie chciał ręcznik piekielnik chłonąć wody jak należy). Ale ostatecznie co jest ważniejsze? Moja marznąca łepetyna czy grzany w saunie odwłok Ślubnego? Poza tym ręczników ci u nas dostatek, więc może chadzać z innym.

Efekt? Proszę bardzo. W roli modelki głowowej wystąpiła szklana micha do sałatek :)

Błękitne dodatki dołożyłam w ostatniej chwili, bo szary granat był mało wybuchowy i wyglądał smętnie. 
Natomiast smętnie na pewno nie wygląda prezent, jaki wczoraj przywlókł do domu Ślubny. Chciałam, to mam :)
Miotełka z piór do odkurzania salonowo-kuchennych barokowych lamp. Muszę tylko pooglądać jakieś adekwatne dzieła kinematografii zagranicznej, żeby przyswoić sobie ten charakterystyczny ruch nadgarstka, bo mam wrażenie, że niezbyt profesjonalnie tym macham na razie i potrzebuję nieco wyższego poziomu nonszalancji w posługiwaniu się tak egzotycznym sprzętem.

Ale miotełka nie była największym nabytkiem, jaki dojechał wczoraj na Róg Renifera. Panie i panowie, mam zaszczyt zaprezentować Lotniskowiec w całej krasie.

Sofa jest w zasadzie matowo czarna z niewielkim dodatkiem srebrnej nitki (jak to określił Ślubny, bardzo przypomina moje Karnawałowe Srebro, tylko z mniejszym dodatkiem srebra).
Lotniskowiec został przetestowany kawowo, winnie i co najważniejsze - robótkowo. Sprawdza się doskonale. Dwie osoby mogą się na nim rozkładać, płożyć i wylegiwać bez przeszkadzania sobie nawzajem. Natomiast gości usadzonych na sztywno, łokietkiem w łokietek zmieściłabym pewnie z sześcioro.


środa, 25 stycznia 2012

DIABOLICZNY - KARNAWAŁ - W KĄCIKU - Z KOMÓRKĄ W DŁONI

Publicznie oświadczam, iż pokazanie w poprzednim wpisie górnej tylnej części Ślubnego miało jedynie posłużyć jako ilustracja hasła: "chiński smok". Tymczasem wspomniana górna tylna część męska wywołała zdrową ekscytację czytelniczek. Ślubnemu zadziałał psychiczny syfonik i lekka sodówka próbowała mu uderzyć do głowy, kiedy to przeczytał w komentarzach, iż przypomina modela znanej marki (uderzenie sodówki zostało natychmiast zneutralizowane poprzez wręczenie Ślubnemu listew wykończeniowych do mebli kuchennych oraz nożyczek i zagonienie go do jakieś konstruktywnej działalności, wzmocnione pogróżkami o braku kolacji). Jednak objawiona została wola ludu, by zaprezentować Ślubnego więcej... 
Proszzzzzzz bardzo - Ślubny połowicznie, całkowicie diabolicznie.

Między myciem szuflad i układaniem w szafach wykończyło się Karnawałowe Srebro.
Rano jeszcze w stanie drucianym naciągniętym.

Ale po południu już w pełnej krasie na Denatce (tak, denatka w końcu została wyciągnięta z czarnego plastikowego worka, bidula). 
 

Poszło na to cudo 100 gram bawełny ze srebrną nitką (główna część chusty), pół małej szpulki nici srebrnych (wykończenia) i nieokreślone, niewielkie ilości czarnej bawełny (falbana na dole). Całość robiona na drutach nr 5, samymi prawymi, żebym nie musiała przy tym projekcie nawet połową szarej komórki zaiskrzyć, bo robótka miała być "z doskoku".
Czarna matowa falbana wyjątkowo dobrze prezentuje się w zestawieniu z tym srebrnym szaleństwem całości. A tego czarnego sreberka mam jeszcze jeden cały motek i chyba zgodnie z sugestią Joli z komentarzy do Vlada zrobię z niego nie kolejną chustę, ale szal. Powinno wystarczyć na taki o całkiem przyzwoitej wielkości.

Aaaa, teraz!!! Zapraszam do Kącika Szalonej Rękodzielniczki. W końcu! 
Tak, jak pisałam, Denatka wylazła z plastikowego wora i ponownie cieszy oczy kobiecymi kształtami. Mam miejsce na porzucenie na stałe rozłożonej deski do prasowania, którą wystarczy wysunąć i można używać (gniazdko jest na ścianie :).

Kącik (jak i całe mieszkanie) projektował Ślubny i uwzględnił nie tylko biurko ze sporym blatem i szafę z całym mnóstwem półeczek, ale także...
... szufladę na maszynę, żeby się ustrojstwo nie kurzyło, kiedy nie jest używane. I na żadnym zdjęciu tego akurat nie widać, ale mam gniazdko do maszyny przewidziane w bocznej lewej części biurka, żebym nie musiała latać z żadnymi przedłużaczami.

A po prawej stronie są gigantyczne, bardzo głębokie półki, na których można sobie zostawić części wykroju lub skrojonej tkaniny bez konieczności ich zwijania i upychania po kątach.

I jeszcze rzut oka w czeluście szafy z lewej, gdzie przewędrowały materiały i włóczki oraz całe mnóstwo nie rozpakowanych dotąd pudełek i pudełeczek z guzikami, tasiemkami, nićmi i innym niezbędnym bałaganem.

 

Brakuje jeszcze tylko wygodnego krzesełka roboczego. Chwilowo mogę sobie pożyczać kuchenne. 
I muszę jeszcze opracować sposób na takie egzystowanie w Kąciku, żebym co chwila nie waliła czółkiem w te niskie skosy sufitowe. Poćwiczę przykurcz krawiecki :)
Należy się spodziewać w najbliższej przyszłości jakiejś akcji: "szyję, bo w końcu mogę".

I jeszcze efekty wieczornego rozpakowywania jednego z ostatnich nietkniętych dotąd pudeł z ozdobami.
Palma w końcu dotarła na swoje miejsce w sypialni, uzupełniona o klęczącą elfkę.
 

W salonie pogięta półka Ślubnego zyskała czerwone akcenty kolorystyczne. Uwaga!, na zdjęciu jest kocio, żeby nie było, że nie ma. A z innej beczki - dzisiaj go zważyłam... galop po zwiększonym metrażu i nieco zmieniona dieta nie wpłynęły negatywnie na tonaż, nawet jakby mi kota trochę przybyło.
 

I skoro już mam łazienkę z oknem, to dlaczego i tam nie miałaby wylądować jakaś nieduża doniczka, z przysłowiowym malutkim geranium :)
A na półce tuż za drzwiami wejściowymi do łazienki stanął kot. Muszę mu tylko zmienić kokardkę z folklorystycznie rafiowej na elegancko zawiązaną czarną.

I w ramach wisienki na torcie - zbliżenie "Damy z komórką". Została namalowana w 1998 roku przez znajomego artystę jako prezent dla mnie od Ślubnego. Przy czym Ślubny nie precyzował, co ma dzieło prezentować, zasugerował jedynie, żeby było z zielonymi i czerwonymi akcentami (żeby mogło zawisnąć w określonym wnętrzu). Znajomy artysta to taka cicha, spokojna jednostka. Obraz został wręczony Ślubnemu omotany w papier, który to papier Ślubny zbeszcześcił natychmiastowo, pragnąc obejrzeć dzieło. Spodziewał się mdłego landszafciku w letnich klimatach, drzewka jakieś i takie tam. Trochę mu się słabo zrobiło, gdy z ramy łypnęła na niego goła baba i błysnęła biustem.
Dama została nieśmiało dostarczona przed me wrażliwe oczy i... przyjęta bardziej niż entuzjastycznie. Na Rogu Renifera też doczekała się własnej ściany na antresoli. (Zdjęcie pod kątem, żeby jej fleszem prosto po przeszkolonym dekolcie nie łupać.)



niedziela, 22 stycznia 2012

Z NOWYM SMOKIEM

Wiem, trochę mnie nie było. Wykańczanie mieszkania weszło w fazę ostatnią, intensywną, krytyczną i dynamiczną, a to oznacza, że ja włączyłam "tryb ostatniej prostej" i moje życie na cztery dni i noce skupiło się tylko i wyłącznie wokół odkurzacza, ściereczek, poziomicy i dwóch ekip - jednej dobrej, a drugiej złej - tak, dla zachowania równowagi w przyrodzie.

Informuję, że wpis będzie od Sasa do lasa, a możliwe nawet, że bez ładu i składu, w punktach, okraszony zdjęciami wszelakimi, ale od razu lojalnie uprzedzam, że kocia na zdjęciach nie będzie.

Punkt pierwszy - ROK SMOKA CZAS ZACZĄĆ
Powszechnie obchodzony Nowy Rok przeszedł dla nas jakoś tak bez echa. Ot, niewielka przerwa pomiędzy kolejnymi robotami remontowo-meblowymi. I jakoś tak od początku byłam nastawiona na to, że w tym roku Nowy Rok nam się schińszczy całkowicie i będziemy świętować raczej 23 stycznia, czyli początek Roku Smoka, bo:
- do 22 stycznia zakończymy wszystkie wielkie roboty wykończeniowe (zakończyliśmy, zostały drobiazgi);
- pożegnamy członków ekipy meblarskiej (pożegnaliśmy, cudem tylko nie zrobiłam transparentów i nie intonowałam radosnych pieśni, zamykając za nimi drzwi po raz ostatni, ale o nich za chwilę);
- od 23 stycznia zaczniemy normalnie żyć, a nie współegzystować z fachowcami;
- a poza tym i ja, i Ślubny jesteśmy chińskie astrologiczne Smoki (to znaczy ja to raczej Smoczyca jestem :)), zatem ten rok to nasz rok;
- iiiiiii... Ślubny ma swojego własnego, osobistego Smoka, z którym się nie rozstaje.
A zatem niech Rok Smoka przyniesie Wam i nam dużo dobrego i za zgodą i przy błogosławieństwie Ślubnego zostawiam Was w towarzystwie jego wytatuowanego Smoka.

 

Punkt drugi - TRAGIKOMEDIA MEBLARSKA
Ostatnie dwa dni pobytu członków ekipy meblarskiej przypominało jako żywo ekranizację Domu Latających Sztyletów - oni ofukani maksymalnie, bo coś się od nich chce (a chciało się, żeby szafy trzymały pion i drzwiczki w szafkach nie przypominały rzeźby nowoczesnej i nie nachodziły na siebie nawzajem) i my zachowujący resztkami sił elementarne zasady kultury (choć oczami wyobraźni widziałam samą siebie, jak poziomicą grzmocę to towarzystwo w okolice nerek, rzucam śrubokrętami, celując w lewe oko i poluję na nich, kręcąc taśmą mierniczą niby lassem, a to wszystko przy akompaniamencie przekleństw we wszystkich znanych mi językach).
Kres mojej wytrzymałości nadszedł w chwili, gdy doszło do wstawania zaprezentowanej poniżej szafki łazienkowej:

 

Szafka została zaprojektowana tak, żeby wpasowała się idealnie między ściany i jeszcze "wypustka" w tylnej części blatu zasłaniała wnękę okienną. Każda myśląca jednostka, która stanęłaby przed zadaniem wstawienia takiego mebla na swoje miejsce, szybko doszłaby do wniosku, że skoro mebel nie ma luzu po bokach, to trzeba go podnieść ponad szafkę umywalkową, przesunąć na tych wyżynach w stronę okna, opuścić na podłogę, idealnie trzymając poziom i dosunąć do ściany. Proste, nie? Ok, szafka jest dość ciężka i do jej podniesienia jeden atleta nie wystarczy, ale meblarze zawsze dokonywali najazdu w liczbie trzech, w porywach czterech, więc co najmniej sześć męskich rąk powinno sobie poradzić... 
Akcja wyglądała tak: szafka została wsunięta bokiem, na poziomie podłogi, między ścianę a szafkę umywalkową, od razu zaklinowała się radośnie i nie chciała stać się nagle ani gumowa, ani przegubowa. Została siłą zmuszona do wycofania się z upatrzonej zaklinowanej pozycji.  Podniesiono ją trochę, wśród sapania, jęków i dobrych rad wzajemnych usiłowano zmasakrować płytki po prawej i po lewej, stłuc umywalkę i zbić lustro. Po czym mebel wylądował ponownie na podłodze, na środku łazienki i usłyszałam, że szafka nie wejdzie pod okno żadnym sposobem i to jest wina Ślubnego, który źle zaprojektował szafkę umywalkową, która blokuje możliwość manewru, a poza tym to przeszkadza im gniazdko przy umywalce i kaloryfer na ścianie (obie rzeczy też na pewno znalazły się na swoich miejscach z naszej winy). I tu szef meblarzy, porzucając szafkę stojącą na środku łazienki, pod dziwnym kątem, powiedział: "Przykro mi" i zabiera się do wyjścia. Aż mnie szarpnęło. Chyba tylko to, że blokowałam im wyjście z łazienki i nie dało się tak po prostu opuścić pomieszczenia, pozwoliło ich zmusić przynajmniej do tego, żeby mi mebel przestawili ze środka łazienki do przedpokoju. 
Jak widać na zdjęciu szafka jednak wylądowała pod oknem, ale na pewno żaden z meblarzy nie ma w tym ani odrobiny zasługi (kto się zasłużył, wyjaśnię za chwilę).

Inne meble zostały wyprostowane i poprawione, choć członkowie twierdzili, że nie widzą potrzeby poprawiania czegokolwiek, ale mają już dość mojego marudzenia. 

Po czym nastąpił moment odbioru całego tego chłamu. Szef członków przybył w towarzystwie zięcia, co na szybko, w progu wytłumaczyliśmy sobie jako chęć posiadania świadka oraz zrównoważenia sił (nas dwoje, ich dwóch). Ślubny obrał taktykę zimnego spokoju i nie roztrząsał każdego problemu i błędu. Wziął ogólne rozliczenie, ściął je kwotowo o tyle, ile uznał za stosowne, podsunął meblarzowi pod nos i zapytał, czy pasuje. Okazało się, że owszem, kompletnie bez entuzjazmu, ale pasuje. Zięć przez cały ten czas robił za niemego świadka wydarzeń. Dopiero po uzgodnieniu kwestii finansowych meblarz ujawnił rolę zięcia - otóż zięć ma zrobić zdjęcia mebli!!! Bo pan meblarz może i jest bardzo zniesmaczony współpracą z nami i ma nas powyżej kokardki, ale chwalić się efektem końcowym chce! Zatkało nas. Ale ostatecznie, co nam tam. Zaznaczyłam tylko, że jeżeli znajdę gdzieś te zdjęcia w przyszłości i nie będzie na nich nazwiska projektanta prezentowanych mebli (czyli Ślubnego), to może się szanowny pan Chętny Do Chwalenia Nie Swoimi Zasługami spodziewać działań odwetowych.

Punkt trzeci - ZA CO KOCHAM NASZĄ EKIPĘ WYKOŃCZENIOWĄ
Odpowiedź - za wszystko!!! Moja opinia w tej kwestii nie zmieniła się od początku listopada, kiedy to po raz pierwszy zawitali na Rogu Renifera i zaczęli puste ściany zamieniać w mieszkanie według wizji, jaką miał Ślubny.
To jest takich dwóch, co pracuje za sześciu, cuda czyni od ręki, odpowiada na najgłupsze pytania Pani Inwestor i realizuje najkoszmarniejsze pomysły Pana Inwestora i nic dla nich nie jest problemem.
Jak myślicie, kto wstawił osieroconą przez meblarzy szafkę łazienkową? Oczywiście ekipa wykończeniowa - w pięć minut (w tym dwie zajęło obmierzenie szafki i łazienki, kolejne dwie odkręcenie i przykręcenie z powrotem gniazdka i termostatu od kaloryfera), bez problemu i bez jednego słowa, że to nie ich problem i nie ich obowiązek.
Kto powiesił zegar wielkości stodoły na wysokości Giewontu? I jeszcze wykombinował, żeby powiesić go, wykorzystując nóżki do mebli, bo Ślubny miał wizję, że tarcza ma odstawać od ściany?

 

I kto w dwa dni machnął wszystkie możliwe listwy przypodłogowe i to pracując tak, że nie miałam wrażenia, że dostaniemy wszyscy pylicy, bo kolejna bomba walnęła w elewator zbożowy?

I powiesił wszelkie możliwe obrazy i obrazki? Pozwalając w końcu wychynąć ze schowka naszej "Damie z komórką", która trafiła na swoje miejsce na antresoli.
 

I obraz w sypialni też zawisł.
 

I moje trzy grubaski w końcu radują oko tuż po otworzeniu drzwi wejściowych.
 

I kto w ciągu tych dwóch dni zrobił tysiące innych drobiazgów, silikonował, przyklejał, wyrównywał, zamalowywał i nawet z własnej inicjatywy przestawiał suszarkę z mokrym praniem, żeby się nic nie zakurzyło, zgodnie z kierunkiem wskazanym wdzięcznie machnięciem mej prawej dłoni? 

I z ręką na sercu, wątrobie, nerkach czy innym newralgicznym organie niezbędnym do życia - jeśli ktoś z Poznania lub okolic potrzebuje doskonałej, szybkiej i sprawnej ekipy remontowej, to dajcie znać. Według mojej skali ocen zasługują na szóstkę ze słoneczkiem :)

Punkt czwarty - APOKALIPTYCZNY CHAOS
Jako akcent komiczny pojawią się dwa zdjęcia z wczoraj - hasło przewodnie: twórczy chaos.
Najpierw rzut oka na przedpokój.  W tle najlepszy przyjaciel, czyli odkurzacz do wszystkiego. Bystroocy dojrzą po lewej wielki wór śmieci. Na pierwszym planie artykuły chemiczne w pojemnikach niestandardowych, które robiły za obciążenie do przyklejającej się listwy między płytkami a panelami. (Pojemniki zostały przez całą noc - Mały miał utrudnione galopowanie między sypialnią a salonem, ale chyba nie narzekał).
 

Oraz widok z kurzej grzędy (czyli antresoli) na salon i kuchnię w stanie kulminacyjnego bałaganu. Zwracam uwagę, iż po raz pierwszy przydało się dziesięć tomów Historii Świata - idealnie docisnęło kolejną listwę łączącą płytki i panele, a ja się zastanawiałam, czy tego komuś nie wcisnąć przed przeprowadzką, bo mi się dźwigać makulatury nie chciało.
 

Punkt szósty - WNĘTRZARSKO
Czas na zdjęcia z dzisiaj (fatalne jakościowo, bo za oknem szaruga godna listopada).

Pogięta pólka Ślubnego. Uzupełniona o awangardową grafikę w czerwonej tonacji :)))) i półkę przyziemną. Na pierwszym planie stolik do kawy - też projekt Ślubnego (oczywiście). Stolik, który można rozstawić i przyjmować podwojoną liczbę gości.
  

Taka sama półka przyziemna stanęła w sypialni (nieco większa gabarytowo, ta z łazienki też jest według tego samego projektu).
 
I jeszcze zdjęcia kuchni, bo ostatnio zostałam posądzona o wciskanie Wam zdjęć katalogowych, na których ni śladu życia, bycia i gotowania. To dzisiaj macie kuchnię w jej stanie naturalnym - ze schnącą kawiarką, robótkami na drutach walającymi się na blacie i herbatką w dzbanku.
No i oczywiście bez laptopa i TVN24 moje życie kuchenne nie jest pełne.

I jeszcze widok na mój największy sukces odniesiony nad oporną materią meblarzy - w końcu stojąca jak działająca poziomica przykazuje szafa kuchenna, która nie odchyla się już ze wstrętem od ściany i nie usiłuje skręcić sobie nóżek, uciekając od okna.

Tym samym informuję, że temat wnętrzarski został prawie wyczerpany. Uraczę Was jeszcze sesją zdjęciową sof i łóżka, kiedy tylko dojadą wszelkie powierzchnie miękkie i oczywiście zaszczytu uwiecznienia i zaprezentowania dostąpi mój Kącik Szalonej Rękodzielniczki, w którym mam zamiar rozbałaganić się w tym tygodniu.

A w następnej notce będzie czerń i srebro w szalowej/szałowej postaci, bo może i trwała końcówka remontu, ale drutów nie schowałam w ciemny kąt.

wtorek, 17 stycznia 2012

WYKOŃCZYŁAM WAMPIRA

Wiadomości meblarskie w skrócie: planowałam na dziś inscenizację "Dziewczyny z poziomicą w dłoni", czyli pokazanie ekipie łapiącej pion inaczej, że alternatywne narzędzia nie potwierdzają ich świętego przekonania, że stawiają meble idealnie równiutko. Jednak poranny telefon szefa zmienił scenariusz na inny - "Mistrz poziomicy ucieka", czyli ekipy dziś nie będzie. Walczą z meblami wolnostojącymi, które masakrują we własnym zakresie na terenie warsztatu. Będą jutro i przekonują, że to będzie ich ostatni dzień pracy, bo przecież "już tylko kosmetyka została". Histeryczny chichot, jaki się ze mnie usiłował wydobyć po usłyszeniu tego stwierdzenia, zamieniłam w mało przekonujący kaszelek. Komentować nie będę. Dzień wolnego od nich przyjęłam jak błogosławieństwo.

Ale za to weekend był wampirzo owocny. Vlad został przeze mnie własnoręcznie wykończony. Potraktowany wodą z delikatnym detergentem i zgodnie z sugestią Laury - przypalowany porządnie, niestety bez użycia osikowych kołków (chociaż warkocz doskonałego sycylijskiego czosnku w domu posiadam).
 

Na zdjęciach kolory są... dalekie od oryginału. Czerwień się jednak beznadziejnie fotografuje. W rzeczywistości to jest taka krwista czerwień lekko złamana wiśniowym.
W stosunku do opisu oryginału mój Vlad się rozrósł - główny motyw powtórzyłam nie siedem, a dziesięć razy.
 

Robiony z dawno kupionej włóczki włoskiej produkcji (przewaga wełny, czyli znowu blokowanie było czystą poezją).
I jeszcze zbliżenie na detale ozdobnego brzegu.
 
Ze względu na to, że bluzeczka Tanit-Isis wymaga sporej koncentracji przy robieniu - ma już zaczątek rękawów i teraz ciągnę ją w górę, pilnując wzorku i jednocześnie robiąc reglan - więc nie jest idealnym dziergadełkiem na chwilę. Potrzebowałam zatem coś (błąd gramatyczny słusznie wytknięty przez czujną/czujnego(?) as) czegoś, co mogę złapać w biegu, zrobić rządek lub dwa, lecąc między kuchnią a antresolą i porzucić w dowolnym momencie, bez zastanawiania się, czy mi się wzorek zepsuje.
Wyciągnęłam bawełnę ze srebrną nitką, która już pojawiła się jako pomysł na karnawałową bluzeczkę.

 

I zamiast bluzeczki będzie karnawałowa chusta.
 

Na razie robię część główną - same prawe, ale bawełna jest na tyle bizantyjsko ozdobna i powodująca zeza rozbieżnego od tych srebrnych refleksów, że wzorek mi jakoś nie pasował, ale za to mam pomysł na zwariowane wykończenie brzegu.

sobota, 14 stycznia 2012

WALDEMAR WYJE NA TARASIE

Miałam Was uraczyć radosną notką wczoraj, ale byłam zajęta poszukiwaniem w sieci namiarów na jakiegoś plantatora melisy. Mam w planach nabycie kilku kilogramów suszonego zioła, robienie z tego naparów o sile zdolnej uśpić potężnego woła i picie w ilościach nieumiarkowanych. Może wtedy nie dojdzie do żadnych rękoczynów i szanse na przeżycie członków (określenia tego używam w pełni świadoma jego wieloznaczności) ekipy meblarskiej skoczą z zera do jakiś dziesięciu procent.
Ekipa stawia nam meble, które żadnych pionów i poziomów nie łapią. Chylą się ku upadkowi na lewo lub prawo, ze wstrętem odsuwają się od ściany w części górnej, ale kleją się do niej tuż przy podłodze. Blaty mają brzegi cięte w przedziwnego kształtu linie faliste itp. Na wszelkie nasze uwagi, że krzywo, członkowie (użycie ponownie zamierzone) lecą z poziomicą długości limuzyny, przykładają do mebla, przykładają do ściany i z wyrzutem informują, że: to ściana jest krzywa, podłoga jest krzywa, belka stropowa nie trzyma kąta, drzwi są krzywo osadzone. 
No, żesz ty włoski orzeszku, czyli co!!!??? Budowlańcy nam stawiali hacjendę w stanie głębokiego upojenia alkoholowego i nie trzymali ani pionu, ani poziomu jakiegokolwiek i gdziekolwiek? A później weszła ekipa wykończeniowa i też musiała być ululana maksymalnie, bo złego słowa nie powiedziała, że krzywo, że trzeba równać i poprawiać po pijanych, zezowatych budowlańcach, tylko malowała i kładła panele i płytki z równą, a raczej z nierówną fantazją? Skoro tak, i obie ekipy krzywiły wszystko maksymalnie, to powinniśmy mieszkać w czymś, co jako żywo przypomina projekty Gaudiego i rzeczywiście kątów i pionów tam nie uświadczysz.
Ślubny nie wyrobił psychicznie - nabył drogą kupna porządną poziomicę i udał się w obchód po mieszkaniu. Co się okazuje? Ściany to my jednak mamy proste i podłoga też nie wykazuje chęci falowania i nawet ościeżnica drzwi wejściowych jest zamontowana zgodnie z zasadami sztuki wszelkiej. Natomiast meble... Członkowie (tak, znowu użycie celowe) ekipy meblarskiej mają zepsutą poziomicę! I są tak przeświadczeni o swojej wielkiej nieomylności, że do głowy im nie przyjdzie kwestionować swoje umiejętności i jakość narzędzi, tylko jak im mebel stoi krzywo w stosunku do ściany, to nie wina mebla tylko ściany, co z resztą ich poziomica radośnie potwierdza.
Kończy się tym, że cokolwiek postawią, to wymaga poprawki. A to trwa. I oddala moment zakończenia tego cyrku. I nerwy nam szarpie, bo jak tu dyskutować z poziomicą. I ogólnie, to zaczynam się zbliżać do momentu, kiedy z uśmiechniętej, komunikatywnej i milusiej jak pluszowy misiaczek pani domu zamienię się w ziejącą ogniem boginię Kali, żądną rozlewu robotniczej krwi i perfekcyjnie walącą w łeb wszystko, co machnie choćby malusieńką poziomicą.
Amen. Howgh. Kropka. I tako rzecze Zaratustra.
A teraz moja mroczna strona osobowości zostanie schowana głęboko, gdzieś w okolicach trzustki lub innych wątpi  i na wierzch ponownie wypełznie moje radosne i promienne JA. Bo jednak powoli i w bólach, ale posuwamy się małymi kroczkami do przodu. Oto kuchnia, która zaczyna coraz bardziej przypominać projekt z wizualizacji (co nas baaardzo cieszy i stanowi wielki powód dumy Ślubnego).

 
I tu słówko o okapie. Ślubny przed wyborem sprzętów AGD próbował konsultować decyzje z moją bardzo niechętną osobą (mój "gigantyczny" udział opisywałam przy okazji wyboru kuchenki). Szybko doszedł do wniosku, że moje radosne "a bo ja wiem?" niczego do procesu decyzyjnego nie wnosi i zaczął wykazywać się daleko posuniętą samodzielnością. Tym sposobem po zamontowaniu okapu miałam okazję zadziwić się wielkim zadziwieniem - sprzęcik podłączony do elektryczności mrugnął do mnie radośnie, zupełnie jak kuchenka i okazało się, że to kolejny osobnik z dotykowym panelem. Czekam z niecierpliwością, jakie neurozy będzie prezentował, ostatecznie nie może być gorszy od kuchenki. 

Jak widać kiczowate barokowe lampy pasują do nowoczesnej kuchni, jakby były od początku planowane. A w związku z lampami zażyczyłam sobie prezentu - miotełki z piór do odkurzania tego baroku. (Zakup prezentowanego w tle adekwatnego stroju nadal rozważam).

Teraz wychodzimy z kuchni, skręcamy w prawe prawo (kobieta jestem, więc u mnie funkcjonuje także lewe prawo, jak mi się strony pomylą) i po przedefilowaniu przez przedpokój stajemy w drzwiach do sypialni. A w sypialni pojawiła się ściana z białymi skórzanymi panelami i czarnymi półeczkami.
 

I żeby nie było, że znowu nie było - Mały ponownie przyłapany na ulubionym wieczornym zajęciu, czyli wyglądaniu na zewnątrz. Zaczynam rozważać napisanie dziękczynnego listu do architekta, który zaprojektował takie kocio-przyjazne okna.

I jeszcze zdjęcie jak ulał do dowodu osobistego - widoczne lewe ucho, brak nakrycia głowy.

Robótkowo niewiele się działo - Vlad nadal w formie karłowatego wampirka, a turkusowa Tanit-Isis przyrasta powolutku i dotarłam do miejsca, gdzie muszę dorzucić na druty oczka, z których będą powstawać w dół rękawy, a w tym momencie pojadę z całością reglanem do góry.

Czuję się jednak rozgrzeszona z rzadkiego sięgania po druty w tym tygodniu. Ostatecznie, gdybym miała w rękach drut, porządny, gładki, dobrze wchodzący w materię wszelaką i tak uzbrojona zostałabym wyprowadzona z równowagi kolejnym pokazem posługiwania się poziomicą... i znowu by mi ktoś udowadniał, że to ściana jest krzywa... i moje z reguły niskie ciśnienie skoczyłoby w rejony stanów wyższych (czytaj - krew by mnie zalała)... to jak myślicie, gdzie znalazłyby się moje drogocenne druty Hiya Hiya... ciekawe czy byłabym pierwsza, która poszłaby siedzieć, za zadźganie wysokiej klasy fachowców zatrudnionych na umowę o dzieło drutami do robótek*.

I ostatnia sprawa - tytuł notki. "Waldemar wyje na tarasie" brzmi wprawdzie równie kretyńsko jak hasła i odzewy w filmach szpiegowskich, ale to nie to. Każde mieszkanie ma swoje dźwięki. Jak wieje wiatr, to zaczyna ich mieć jeszcze więcej. A jak na dodatek jest tuż pod dachem i wieje wiatr zrywający linie średniego napięcia i przesadzający drzewa z miejsca na miejsce, to zaczyna grać cała orkiestra instrumentów dętych dmuchanych.
Kiedy w czwartek zaczęło dmuchać jak w Kieleckiem, to nagle mieszkanie napełniły potępieńcze zawodzenia, gwizdy i piski. Mogliśmy ze spokojem nagrać podkład dźwiękowy do filmu o pokutującej duszy, którą zgodnie z tendencją nadawania nazw własnych wszystkiemu w tym mieszkaniu, ochrzciliśmy Waldemarem. Tym sposobem w wietrzne wieczory i noce Waldemar wyje nam na tarasie.

* Żeby nie było - oczywiście cytat z ulubionego filmu.