Są! Uszyte, odprasowane i... właśnie noszone. Ale żeby się w bocznych paskach jakieś śliczne i zachęcające zdjęcie pokazywało, to na początek nie mój odwłok w paskach, ale donice z ziołami. Brahdelt zasugerowała, żeby dać Wam te zioła do rozszyfrowania, bo nadal nie możemy zidentyfikować dwóch krzaczków. No to proszę, są dwie donice z ziołami i jak ktoś ma ochotę, to niech się wykaże znajomością flory jadalnej (problematyczne krzaczorki są w tej pierwszej pokazanej).

No to teraz mogę już wrzucać zdjęcia dowolne.
Temat spodni lekko się ciągnął, bo jak doskonale wiedzą stali czytelnicy szycie materiału spodniowego okazało się drogą przez mękę i kaktusy. Ale że wczorajszy wieczór był wietrzny i nie sprzyjający siedzeniu na tarasie, to wspięłam się na antresolę i z determinacją wykończyłam spodnie, przy czym spodnie nawet nie próbowały wykończyć mnie (psychicznie, oczywiście, bo atak na palce w wykonaniu igły do szycia ręcznego przeżyłam i nawet nie jęknęłam).
Zdjęcia dzisiaj samoróby lustrzane, bo Ślubny nie przebywał w domowych pieleszach i nie mógł mnie elegancko zdjąć :)

Od razu wyjaśnienia dla Babci Mojej Kochanej: "Mam buty w domu, ale mi się nie chciało zakładać!" To tak na wszelki wypadek, bo jak Babcia Moja Kochana widzi moje zdjęcia w ciuszkach, ale bez butów, to się zawsze dopytuje, czemu na bosaka.
Spodnie, zgodnie z założeniem nie mają niczego: żadnej kieszeni, żadnego paska, tylko zaszewki i zamek błyskawiczny skryty w szwie bocznym.

Wyjaśnienie dla osób, które chciały sobie zamek wszyć nie z przodu, ale z boku i się przestraszyły, że im się ten bok będzie źle układał przez zamek - jak widać nie ma takiego problemu. Nic nie odstaje, nie deformuje naturalnych krzywizn. Na dowód zdjęcie bioder w zbliżeniu i przy okazji widoczek na na odszycie góry i troczki - jedyną ozdobę Spodni Bez Niczego.

Zamek jest wszyty jako zamek kryty i na górze, pod spodem odszycia ma wielką, mocną, czarną jak noc haftkę, żeby się odszycie tuż nad paskiem nie rozjeżdżało.

Przy okazji wykorzystałam pomysł Sherry z dalekiej Nowej Zelandii (polecam jej blog o szyciu, bo jest w nim całe mnóstwo podpowiedzi i bardzo sprytnych rozwiązań Problemów Krawieckich Spędzających Sen z Powiek) na wzmocnienie materiału tuż przy końcówce zamka. To jest takie miejsce, o które ja się zawsze martwię, że jak szarpnę zamkiem za mocno, to mi się rozerwie początek szwu tuż poniżej, a tymczasem można sobie zrobić Elegancki Trójkącik Wzmacniający i jest ślicznie, estetycznie i użytecznie.

Podsumowując: materiał piękny, ale do szycia to bym go najgorszemu wrogowi nie dała. Efekt końcowy bardzo zadowalający i czuję się w Spodniach Bez Niczego jak... bez spodni, więc jest doskonale. Problemy z szyciem paskudnego materiału zostały rozwiązane przy pomocy fizeliny w miejscu wszycia zamka i dodatkowego miękkiego materiału w szwie w kroku. Przy czym dochodzę do wniosku, że to było doskonałe posunięcie, bo mam dzięki temu bardzo mocny szew. Chyba teraz będę wszystkie spodnie tak traktować.
Szyte według modelu 120 z Burdy 9/98, wyrzuciłam tylko malutkie rozcięcie-pękniecie z przodu (przewidziane tuż pod wiązaniem troczków, jakoś mi wywietrzniki w okolicach pępka nie pasowały).
Teraz z czystym sumieniem zajmę się drugim rozgrzebanym projektem, czyli pomarańczową sukienką, która czeka na skrojenie.
***
Kota dzisiaj nie będzie, ale będzie zielenina tarasowa. Zielenina, która wczoraj przyprawiła mnie o stan przedzawałowy, w sumie to nawet nie zielenina jako taka, tylko to wietrzysko, co to ją gięło i smagało bezlitośnie. Po chwili zastanowienia doszłam do jedynego słusznego wniosku, że nie uda mi się zasłonić własną piersią wszystkich doniczek, nawet nie mam co próbować. Wnoszenie doniczek do wnętrza przy każdym wietrze... u nas na tym trzecim piętrze wieje często i mocno. Waga tych donic to paręset kilogramów. A poza tym, jak to wniosę do środka, to możliwe, że ja będę musiała zostać na zewnątrz i się wietrzyć w huraganach, bo już miejsca w mieszkaniu nie starczy nawet na jedną stopę.
Dlatego z rozpaczą patrzyłam na gięte rośliny, ale dziś rano okazało się, że dzielne były i oprócz kilku postradanych listków dzieło zniszczenia nie dokonało się zbyt intensywnie. Niech się hartują, przetrwają najsilniejsi, a raczej najbardziej giętcy i elastyczni.
Ale za to mamy kilka sukcesów.
Goździki nam zakwitły.

Rzodkiewka okazała się odmianą nuklearną i w trzy dni od posiania wylazła cała dumna z siebie i zadowolona.

Mamy pierwszą czerwieniejąca truskawkę miniaturkę.
I pierwszego pomidorka w wersji minimalistycznej. I czemu ten pomidorek jakoś taki dziwnie przypomina mi zasmuconych bohaterów Final Fantasy (co to ze spuszczoną głową, z włosem opadającym na lico stali i oddawali się zadumie), to ja nie wiem.
Ach, no i Ślubny dostarczył wczoraj nasiona kopru, który dzisiaj beztrosko wrzuciłam wierzbie wątłej pod pień. Zakupił też nasiona bazylii cytrynowej, którą dosiałam w donicy z ziołami i czekam niecierpliwie, bo bazylia dobra jest, a bazylia cytrynowa powinna być "dobrzejsza". (Dla wyjaśnienia, sam z siebie zakupił, nikt mu nie kazał, nikt nawet nie sugerował, że trzeba by coś jeszcze.)