Przenosiny

wtorek, 6 września 2011

PUBLICZNOŚĆ, PRZYCISKI I...

Uprzedzam, że dziś będzie od Sasa do lasa, a na dodatek na koniec będzie wizualny element drażniący.
Po pierwsze wymiana myśli w ramach komentarzy z Joanką sprowokowała mnie do wyznań na temat publicznego robótkowania. Przyznaję, że propaguję rękodzieło "w realu". To znaczy zabieram swoje robótki wszędzie tam, gdzie mam szanse na zrobienie choćby kilku oczek lub paru półsłupków. Namiętnie robię w kawiarniach i restauracjach. Kolejki do lekarza też są niezłe. Jazda pociągiem nadaje się do robótek idealnie (kolejowym dziełem jest obrus dla Rodzicielki z jakiś 160 elementów, część z nich powstała w pociągu, część w samochodzie, w sumie relatywnie niewiele w pieleszach domowych). W zasadzie nie wsiadam do samochodu jako pasażerka bez jakiejś robótki i nie jest ważne, czy mamy w planach trzydzieści minut jazdy czy podróż na drugi koniec Polski. Wprawdzie Ślubny ma lekką traumę i zawsze się martwi, że w razie wypadku wbiję sobie sprzęt w jakieś newralgiczne tętnice, ale godzi się na wszelkie moje fanaberie i pracę nad robótkami dowolnej wielkości. Zdarzyło mi się nawet robić na spacerze po poznańskim Ogrodzie Botanicznym, przy czym dziergałam i siedząc, i chodząc... ostatecznie same prawe wiele nie wymagały. Dziergałam na uczelniach, w centrach handlowych (czekając na rodzinę szalejącą między półkami), w Szczecinie, Krakowie (w tym na Wawelu, mam zdjęcie :), Łomży, Warszawie, na Mazurach, w Gnieźnie przed katedrą i w Wenecji (tej koło Żnina).
Reakcje ludzi? Bardzo pozytywne, ale zaskoczenie jest gigantyczne, wszyscy się gapią, bardziej lub mniej otwarcie. Starsze panie rozpromieniają się na mój robótkujący widok jak elektrownie atomowe. Dzieci potrafią wyrwać rodzicom rękaw, szarpiąc ich ze scenicznym "Zobacz, co ta pani robi." Kierowcy mają kłopoty z refleksem, ruszając na światłach (ale tutaj trzeba pana usprawiedliwić, po pierwsze jechaliśmy wyjątkowo sportowym samochodem, słuchaliśmy jakiegoś łup-łup na cały regulator, a tu na siedzeniu pasażera siedzi sobie w miarę młoda osoba i dzierga wściekły róż, w kolorze Vanisha - też by mnie zatkało). Miłe było spotkanie na autostradowym parkingu, starsza ode mnie pani podeszła zobaczyć, co tam szydełkuję, bo ona też właśnie robi. Pooglądałyśmy wyroby, pozachwycałyśmy się, pani podpowiedziała mi, jak zrobić idealnie okrągły szydełkowy klosz (dziękuję jeszcze raz :), mężowie pokiwali nad nami głowami i zgodnie stwierdzili, że już lepiej jak baba siedzi i robi, a nie usiłuje prowadzić samochodu z fotela pasażera.
Ślubny nie ma z moim robótkowym ekshibicjonizmem żadnych problemów, dzierganie w konwersacjach nad kawą ani w prowadzeniu samochodu nie przeszkadza. Dlatego mam zamiar dalej robić "na zewnętrzu", nie tylko w dniu dziergania w miejscach publicznych.
Teraz gwałtowna zmiana tematu - będzie o przyciskach... do papieru poniekąd, do papieru do kopiowania wykrojów. Słyszałam już o przeróżnych rzeczach używanych w tej sytuacji - puszki konserw, zabawki podstępnie odebrane dzieciom, książki i wiele innych. A u mnie? 
Jak widać - dwa kamienie i dwie piłki do pilatesu (ta druga wyszła paskuda z kadru). Poręczne, niezbyt ciężkie, nie za duże. Te kamienie mają swoją historię. Dostaliśmy je od Teściowej Mojej Niepowtarzalnej, wybrane zgodnie z naszymi znakami zodiaku (ja - Byk, znaczy Krowa, a Ślubny jest Panna). Walały się po półkach bez przydziału, bo ja pierdułek ozdobnych nie lubię, ale skoro prezent to nie miałam serca wyrzucić. I w momencie robienia pierwszego wykroju po paru latach przerwy okazało się, że te kamienie są idealne jako przyciski - o dzięki Ci, Teściowo.

I teraz będzie odrobina mądrości - nie da się bezstresowo przekopiować wykroju, jeśli sobie nie ustabilizujemy papieru jakimiś przyciskami. Papier położony na papierze nawet na podłodze jak w banku nam się przesunie. I wiem, że piszę teraz coś, co wydaje się oczywiste, ale wiele osób zaczynających szyć i nie mających pod ręką kogoś doświadczonego nie ma takiej wiedzy, bo na obrazku w Burdzie żadnych przycisków nie namalowali.
A teraz czas na wizualny element drażniący...

Joanka uszyła sobie lekko folkową sukienkę. A ja miałam w planach spódnicę ozdobioną haftem. I tak mnie natchnęła swoją Pyzą, że haft stał się wzorowany na hafcie kaszubskim. Szyję z mięsistej, czerwonej dzianiny (kolor na zdjęciu ma się totalnie nijak do rzeczywistości; zrobiłam naście zdjęć, testując różne ustawienia i... klops). Haft robiony ordynarną czarną muliną chińskiej proweniencji (ważne, że nie farbuje). Spódnica ma być domowa (u mnie "domowa" oznacza, że mogę w niej latać po hacjendzie, otworzyć drzwi listonoszowi i pojechać po zakupy bez narażania się na dziwne spojrzenia: "co ona ma na sobie", ale na większe wyjścia się nie nada), tego względu będzie bez podszewki. To, co widać na zdjęciu to wyhaftowany już prawy i lewy karczek przodu. Elementu haftu będą też na dole spódnicy.
No to Was podrażniłam kawałkiem spódnicy, na razie maksymalnie bezkształtnym. Całość pokażę, jak tylko powstanie, a przy okazji podzielę się własnym sposobem wszywania krytych zamków. 
Jeśli macie ochotę podzielić się swoimi historiami dziergania w miejscach dziwnych lub pochwalić się, czego używacie jako przycisków przy robieniu wykrojów, to zapraszam.
Małe PS. - Jak się okazuje folk tej jesieni jest modny. Jeśli chcecie zobaczyć folkowe czapki i rewelacyjne płaszcze, proponuję wstąpić na Wybieg Kary. Ja się zachwyciłam ostatnim płaszczykiem, chętnie go przygarnę.

6 komentarzy:

  1. Ale mi miło czytać tego posta! Nie miałam pojęcia, że moja Pyza może być tak inspirująca:) Spódnica zapowiada się ciekawie i może warto nie zamykać się w zakątkach domowych, hmm? Co do mody na folka - jest chyba zawsze modny dla tego, kto go lubi, tylko po prostu czasem folkowe/inspirowane folkiem rzeczy są bardziej dostępne w zwykłych sklepach, dzięki "modzie":) Co do dziergania - zazdroszczę! Nie umiem za cholerę dziergać, druty mi nie leżą. Całe lato sprzedawałam dzianinę lnianą i szlag mnie trafiał. Jak zobaczę gdzieś w niespodziewanym miejscu dziergającą istotę to wiem, że na 99% to będziesz Ty:D 1% zostawię dla kumpeli, która siedząc ze mną w ławce na konwersatiroum dziergała szalik i nie przeszkadzało jej to w prowadzeniu ożywionej dyskusji z prowadzącym:D

    OdpowiedzUsuń
  2. @ Joanka - Cieszę się, że miło i bez skrępowania możesz się poczuć matką chrzestną tej mojej kiecki (o ile wyjdzie, bo jak okaże się potworkiem, to zwalniam Cię z matkowania). Poza tym klonowanie odrzuciłaś, to cóż innego mi pozostało? ;) A koleżanki widzę, że mamy podobne, w czasach studenckich moja przyjaciółka też przychodziła z szydełkiem i produkowała zawzięcie pokrowce na telefony i mini torebeczki, wprawiając w zdumienie wykładowców. Mnie się zdarzało robić, ale w przerwach.
    A dzierganie rzeczywiście nie każdemu leży. Ja tam lubię, chociaż też mam okresy bardziej i mniej wzmożonego działania w poszczególnych dziedzinach robótkowych.

    OdpowiedzUsuń
  3. Mi się nie zdarzyło dziergać publicznie, bo zazwyczaj nie mam na to czasu - zawsze wszelkie wypady planuję tak, żeby nie było czasu na nudę (choć może czasami powinnam zwolnić ;). Za to przypomina mi się moja koleżanka ze studiów (warto podkreślić, że studiowałyśmy na ściśle męskim kierunku i uczelni, zatem odsetek kobiet na sali był zawsze niewielki), która usilnie na jednym z przedmiotów humanistycznych wciskanych przyszłym inżynierom haftowała poduszkę czy coś podobnego krzyżykami wzbudzając niemałe zainteresowanie męskiej części sali z wykładowcą na czele :)

    OdpowiedzUsuń
  4. @ pracownia weekendowa - Ja zabieram coś do roboty, bo zawsze znajdzie się taki moment, że w nawet najbardziej zabieganym dniu zwiedzającym czy po prostu wyjściowym wpadamy gdzieś na obiad, kawę, czy inne napoje i wtedy nie siedzę i nie wściekam się na kelnerkę, że zbyt wolno się rusza i czekam na podanie pizzy przez dwadzieścia minut, tylko ze spokojem wykorzystuję czas na dwa rządki robótki.

    OdpowiedzUsuń
  5. No kocham ludzi z pasją :) strasznie to urocze tak dziergać gdzie popadnie, ja w plenerze i w każdej konfiguracji czytam książki. A z kazdym postem uwielbiam Cię coraz bardziej.

    OdpowiedzUsuń
  6. Ja się czuję czasami rozdarta: czytać czy dziergać. Trochę mi rozdarcie przeszło po odkryciu, jakim cudem są audiobooki, chociaż denerwuje mnie, że wtedy tak powoli dzieje się akcja (jednak znacznie szybciej czytam niż lektorzy marudzą). Ale w miejscach publicznych zazwyczaj jestem z kimś, a wtedy wsadzenie nosa w książkę nie jest wskazane. A robić i konwersować, trzecią rączką trzymając kawę, mogę zawsze :)))

    OdpowiedzUsuń